Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/277

Ta strona została przepisana.

— Radzę ekscelencji zaniechać poszukiwań.
— Co?!
— Tak. Radzę.
Mgławicz był blady, wzburzony wewnętrznie.
— Musi mi pan to wytłumaczyć! Chcę wiedzieć wszystko... bo w przeciwnym razie...
— Powtarzam, nie radzę go szukać, ani się nim interesować. Uwaga na dom ekscelencji zwrócona. Ostrzegam życzliwie.
Mgławicz tracił panowanie nad sobą. Krzyknął:
— O siebie już nie obawiam się! Jego muszę znaleźć! Chyba...
Detektyw chrząknął znacząco i spuścił oczy na ręce. Było w nim coś złowrogiego, jakaś straszna, łatwa do rozwiązania, zagadka.
— Chyba?.. — powtórzył szeptem głuchym, urywanym.
Mgławicz, śmiertelnie blady, przysunął twarz do twarzy detektywa, wparł przeszywające, groźne oczy w źrenice tam tego i wykrztusił:
— Czy — —?!..
Detektyw podniósł oczy i bezsłownie odpowiedział niemi:
— Tak.
Mgławicz szarpnął się w tył blady, straszny, z zastygłem wyciem na ustach. Oczy zaszły mu czarną płachtą grozy. Porwał się z fotela i opadł, jak kamień. Twarz ukrył w dłoniach. Zmartwiał.
Detektyw odszedł już bez słowa.
Mijały godziny, nastała późna noc.
Mgławicz siedział bez ruchu, osnuty gęstą, lepką siecią obleśnych myśli, jak pająk w pajęczynie. Zewnętrz-