Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/278

Ta strona została przepisana.

nie był spokojny, ale w duszy jego przewalały się wzburzone morza uczuć, błyskały krwawe refleksje. Targał nim obrzydliwy wstręt, piersi rozsadzał mu ból tak silny, że nie mógł już krzyczeć. Ból rósł, ranił, zalewał krwią, zatruwał. Ból, który daje życie lub śmierć. Wszystko, co człowiek jest zdolny przemyśleć, przeboleć, zanalizować dokonywało się teraz w Mgławiczu.
Wśród długiej, jak wiek, nocy był moment, że Mgławicz zerwał się z miejsca i zawołał szaleńczym jakimś krzykiem:
— Pójdę tam! Zbadam! Muszę!
Ale opadł na fotel osłabiony. Myślał, myślał.
Magle uczuł, że ktoś przy nim stoi. Bał się spojrzeć. Wiedział, że to Jacek. Wrażenia tego doznawał kilkakrotnie. Nie śmiał oddychać. Czuł Jacka przy sobie. Czuł wyraźnie jego dłoń na swoim ramieniu, dłoń ciężką jak karabin, ciężką, jak moc przeznaczenia. Wydawało mu się, że jest w jakimś fortecznem więzieniu a mury kazamat walą się na niego, zwały sklepień olbrzymich, potwornych grzebią go pod sobą, miażdżą. Słyszał huk jakiś, szmer usuwającego się ciała. I jęk...
— Ten sam... ten...
Słyszał, jak bastjony i mury, załomy i węgły powtarzały po stokach, pod sklepieniami stokrotnie pomnożony, stokrotnie głośniejszy jęk.
— Ten sam... ten sam...
Mgławicz drętwiał. Czuł na sobie wzrok Jacka. Czuł, że gdy go ujrzy, gdy głos jego usłyszy, wówczas stanie się coś, co go doprowadzi do obłędu.
W pewnej chwili uciekał myślą do Haliny, błagał ją o ratunek. Lecz ona patrzała na niego z wyrzutem, a z jej oczu płynęły duże, jasne łzy... Więc odwrócił się od niej i — znowu ten Jacek, ten Jacek...