Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/28

Ta strona została przepisana.

— Pani z Borkowa — szepnął pan Jacek, — pani zna Zaolchniów, mój Boże miły, cóż za spotkanie kochane. Bo już teraz pamiętam, pisano mi kiedyś, że Borkowo w innych rękach, niż było za moich czasów.
Halina patrzyła na niego pytająco. Zrozumiał ją i rzekł ze słodkim uśmiechem na ustach:
— Pochodzę nie ze dworu, pani, lecz z drobnej szlachty, gęsto osiadłej na Podlasiu. Rodzice moi mieli zagrodę w Zaolchniowie i kawał ziemi. Ostatnia sadyba pod granicą borkowską. Może pani pamięta?
— Istotnie, wybornie pamiętam tę zagrodę, ale i nazwisko pańskie uderzyło mnie odrazu. Więc to pan?
Halina zająknęła się.
— Są tam rodziny, nazywające się tak samo — dodała pośpiesznie.
— Tak pani, liczne familje noszą nazwy od wsi i wsie od nazwisk pochodzą, jak to wśród drobnej szlachty zwykle bywa. Rodzice moi już nie żyją, brat starszy umarł, mnie zesłali, krewni odziedziczyli zagrodę naszą. Do nich jadę, czy poznają, czy znajdę serce...
Westchnął ciężko:
— Ach czasy, czasy, gdzie one są, tamte czasy, promienne młodzieńczą wiarą, gorące zapałem duchowym wzlotów, niosące płomień duszy i żar serca ponad wszelki poziom i materjalizm. Czasy, w których się śniły szczyty wyniosłe, oblane zorzą wschodu, cudne horoskopy i ot... te... marzenia... teraz...
Umilkł nagle, poczem, zmieniając ton, mówił znowu inaczej:
— Pani zna olszyny nasze. Było tam jedno miejsce przy kładce... nad rzeczką... Tam byłem szczęśliwy...