Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/280

Ta strona została przepisana.

ha, ha! Chcę być właśnie bezczelnym. Jestem nim już oddawna, po cóż więc te wszystkie komedje? Przekazać je takim Jackom...
Jacek?! Gdzie on?.. Tyś mi go, Halino powierzyła, mojej opiece go oddałaś... Ach, pocóż ty mi ufasz, ty i on? Po co?.
— Nie radzę go szukać — brzmią w uszach Mgławicza zimne słowa detektywa.
I znowu czuje, że gniotą go jakieś mery. Piekielny tłok na mózgu.
Po co to?na co?
I Halina patrzy na niego tak dziwnie. Łzy jej płyną po jasnej twarzy, w oczach ma wyrzut bolesny... Czy to są te same oczy Haliny?.. Kiedyś miały w sobie uśmiech i czar dla niego... Jakież są teraz inne, obce... Tam w Borkowie, nad Krzną inaczej te oczy patrzały... Na ustach nie było gorzkiego wyrzutu. Było uczucie, może pragnienie... A dziś chłodne są dla niego, płoną tam, za morzami...
Zostałem sam, bez jej uśmiechu — skarży się Mgławicz i ból ostry trawi go, jak robak, wysysający życie.
Godziny płyną, płyną.
Smutek bezdenny spada na Mgławicza, ciężki jak ziemia przytłaczająca grób. Tak czarno dokoła! Umberry rozwinęło potężne skrzydliska, zakrywa niemi wszystko i strząsa z nich gęsty czarny miał sadzy. Jak straszno!.. Czy można tak trwać nadal, czy można żyć?.. Po co? na co? Dla bytu samego? Dla zaszczytu... niezaszczytnego?.. Hahaha!.. Wszystko marność! Umbery!
A Jacek... Gdzie on jest? Czy to możliwe?..
— Tak, — odpowiedział detektyw jednym wyrazem oczu.