Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/281

Ta strona została przepisana.

Nie! Jacek nie zginie. On żyć nie przestanie. On jest ponad Umberry...
— My młodzi pójdziemy śladem jego, dokąd on nam iść rozkazuje — mówił student... To ten sam, który pisał list z podpisami kolegów.
Oni pójdą, oni zwalczą dzisiejsze mroki, polecą do słońca. Oni się wyrwą z Umberry. — Ja ugrzęznę w niej, zginę...
Polecą do słońca?.. W przyszłość słoneczną.
Mgławicza ogarnia gniew, potem rozpacz, potem wyje w nim wszystko naraz, każdy atom.
Załamał ręce w bólu tragicznym.
— Czy już niema dla mnie ratunku?!
Odpowiedziała mu cisza grobowa. Żaden dźwięk nie zmącił ciszy w pokoju. Mgławicz słuchał z natężeniem. Chciał słyszeć głos jaki realny ze świata, z życia płynący. I — nic, nic...
— Czy wszystko zamarło? Czy już dla mnie pozostało to nic, to głuche nic?
— Gdzie Jacek — pyta ona.
— Nie radzę go szukać, ani się nim interesować — odpowiada twardo detektyw.
Oh, jakaż męka!..
Nagle — jakiś szmer... Może to Jacek się zbliża? — —
— Ten sam... ten sam...
Ach, to jęk murów ciemnych, zwalistych...
Jak straszno!.. Czołga się ku niemu jakaś mara straszliwe... Cisza. Noc głucha i tak pusto dokoła.
Jestem sam — szepce Mgławicz i boi się własnego szeptu.
Czemuś odeszła, Halino?.. Teraz już nie wrócisz nigdy. Gdzieindziej płynie tęsknota twoja, o czem innem śnisz...