Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/282

Ta strona została przepisana.

Wszystko się skończyło, zapadło w nicość... Gorzej, ugrzęzło w Umberry... Mój czyn ugrzązł, jak w topieli czarnej otchłannej... Jacek ugrzązł... Nie. On padł, lecz nie zginął. On powstanie, w nim jest duch Polski. Przyniósł go tu, jako testament tamtych, na zesłaniu zaginionych... Duch powrócił i przyjdzie czas, że z martwych powstanie... I ujrzy słońce... i ożywi serca... i powróci Ją — tęsknotę, ideał, piękno, marzenie, cud...
Ale już dla mnie nie powróci — nie, nie...
Wszystko, co moje i dla mnie, grzęźnie.
Po co, na co tyle męki, bólu! Dla marnego istnienia? dla nowych zaszczytów? Chcąc żyć, trzeba wierzyć... W cóż ja wierzę?.. Co mi pozo stało jeszcze? Gorycz, ból, mętna topiel, wyrzuty własne i wyrzuty Haliny? Plugawa ślina własnego jadu i — wzgarda Haliny? Bankructwo własnej wiary i bolesna prawda, która wypełzła z pieczar, by gryźć, truć i wysysać krew? Ach, dosyć, dosyć męki, bólu, co rozdziera trzewia!..
Mgławicz zapadł w długą martwotę ducha. Już nie rozumował, już nie miał sił do walki ze sobą. Śnił przeżyty sen życia... z nią... i grzązł w otchłannych mrokach Umberry...
...Szaro, duszno, mętny dzień bezsłoneczny... Płaszczyzna... Zielona ruń taka niewinna, aksamitna... Idzie się w nią... Nagle... co to? Nogi zapadają się w bagno lepkie, brudne... grzęzawisko!.. Obskakują jakieś żuki napęczniałe, ohydne... coraz ich więcej, coraz więcej... Czepiają się nóg, lędźwi, idą do rąk do piersi, do gardła... Słońca brak, szaro... czarno... tchu brak... żuki dławią. Duszno!.. Co raz głębiej, głębiej do dna. To koniec! koniec!
Mgławicz otwiera oczy, pot zimny oblewa mu czoło, wstrętu ma pełną duszę... Czuje na sobie napęczniałe,