Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/283

Ta strona została przepisana.

śliskie, bezczelne, żarłoczne żuki... co raz ich więcej, co raz więcej. Śmierć! Zerwał się z fotela, znowu siadł... brak mu sił, grzęźnie... Nikt go nie wyratuje... idzie w głąb... znowu żuki... znowu czarna lepka grzęź... Wielkim wysiłkiem woli skupił wszystkie władze myślowe.
— Tak wyraźnie sobie powiedzieć po co i na co?
Jął myśleć logicznie, wszystko przewidział, przeniknął... na chłodno postanowił...
Gdy mętny dzień zajrzał do gabinetu, Mgławicz już spokojny, trzeźwy siedział przy biurku. Układał papiery, coś pisał, notował.
Wyglądał, jakby był w gorączce. Męka duchowa odcisnęła swe piętno na jego twarzy, którą stratował ból. Ból ten gangrenował w nim życie.
W pewnej chwili Mgławicz zadzwonił. Wręczył lokajowi krótki list.
— Kair, ekspresem.
Lokaj wyszedł.
Mgławicz wydobył coś z biurka i włożył do kieszeni. Wbił oczy w fotografję Sfinksa na biurku. Znowu trwał, jak w odurzeniu. Wolnym ruchem wyciągnął rękę, ujął ramkę, odchylił fotografję, wydobył z poza niej podobiznę Haliny. Wygładził fotografję Sfinksa i postawił na miejsce.
— Umberry... — wyrzekł głośno.
Po chwili mówił świszczącym szeptem do Sfinksa, jak do kogoś, kto słucha.
— Bez niej jesteś już także Umberry... Śmiejesz się?.. Wiem, widziałeś tyle, widzisz i to... Wrócił do swoich... Ten sam, ten sam.. Niósł im zachowany Skarb i... padł. Bo teraz... ha, ha, ha, takie skarby... gasną w Umberry...