Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/284

Ta strona została przepisana.

Mgławicz śmiał się długo, strasznie. Śmiał się patrząc na twarz Sfinksa, na której była irońja. W śmiechu tym jął drzeć fotografję Haliny na drobne strzępy. I śmiał się, śmiał... Trwało to długo, niemiłosiernie długo.
Gwałtownie zadzwonił telefon.
Mgławicz wziął słuchawkę apatycznie.
— Kto mówi?.. A! — poznał głos Brusa.
— Górą nasza! Nowe zwycięstwo!
— Tak.
— Cóż jesteście tak lakoniczni?
— Słucham was.
— Dziś o dziesiątej ważne posiedzenie.
— Wiem.
— Czytaliście dzisiejszą prasę?
— Cóż nowego zełgała?
— Coście, oszaleli!?
— Nie, tylko pytam.
— Widzieliście tłumy, demonstrację?
— Widziałem. Zwaliliście wszystko na nich. Poco?
— Nie rozumiem was!
— Nie grajmy w ciuciu babkę.
— Co to znaczy?
— Nie łżyjmy sobie w oczy.
— Co to znaczy?! Wiecie, że strajk...
— Pod groźbą rewolwerów... Nie straszny.
— Mgławicz! co wam jest?
— Nic. Przerwał się elektryczny prąd. Ha, ha, ha!
— Wyście oszaleli!
— Nie byłoby nic tak bardzo dziwnego. Na posiedzeniu oznajmicie... komu należy, że wiem, gdzie jest Jacek, Sybirak. Nic więcej: Mgławicz wie, gdzie jest