Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/285

Ta strona została przepisana.

Jacek, to wystarczy... i... wam to podaję do wiadomości... przedewszystkiem.
— Co wam... do... djabła?!
— Znaliście Jacka? No, więc ten sam, ten sam...
— Mgławicz, wyście chorzy!
— Ha, ha, ha! od bardzo dawna! Leczę się radykalnie. Sposób niezawodny.
— Nic was nie rozumiem. Zaraz tam przyjdę.
— Bardzo mi miło, ale nie skorzystam z wizyty.
— Co to jest? Idę do was.
— Ja odchodzę.
— Zaczekajcie! ważne sprawy.
— Muszę!.. Ha, ha, ha! — śmiał się już Mgławicz dzikim spazmem głosu.
— Co wam znowu? kto to się tak śmieje obco u was, do djabła?
— Sfinks!
— Co? co?
Mgławicz zatrzasnął słuchawkę.
— Ha, ha, ha! — śmiał się, jak w obłędzie.
Patrzał na Sfinksa i wołał:
— Ty zostaniesz! Będziesz się śmiał!
Nagle, jakby skamieniał. Umilkł, ochłódł.
Był poważny, surowy. Oparł się ociężale o poręcz fotela. Ręką zdecydowaną sięgnął do kieszeni.
— Um... ber... ry... — wyszeptał ustami zbielałemi, jak kreda.

W kilka chwil potem zadzwonił telefon powtórnie. Dzwonił długo, uparcie, ale nikt nie podnosił słuchawki.