Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/286

Ta strona została przepisana.

Mgławicz siedział wbity ciężko w fotel, bez ruchu, jak posąg. Oczyma ze szkła i lodu patrzał na Sfinksa, wzrok miał zimny... z zaświatów.

Ołowiano-sina noc otuliła zachłannie pustynię. Niebo przybrało tony chmur, rozpłyniętych w srebrze. Oddech króla nocy darzył srebrem świat cały. Czuby piramid w oddali chwyciły srebrny dar i niosły go niżej, niżej, rzuciły drogocenny pył na kolos Sfinksa, że ustroił się odrazu tym klejnotem nocy i stał przepyszny w blasku i patrzał z uśmiechem w dal. Księżyc płynął wysoko po granatowych makatach nocnych, rzucał cienie na pustynię. Cisza zaległa piaski, gdzieś tylko z daleka nieśmiało dolatywał jakiś zew. Czy to zgrzyt kół, czy może skomlenie szakali?
Sfinks zna głosy pustyni od wieków, zawsze są te same. A jednak czasem taki zew z oddali, coś nowego niesie... Sfinks przeczuwa nowe zdarzenia.
Zew biegnie teraz po piaskach, jakiś inny, a jakby ten sam...
Ktoś się zbliża... Tam coś majaczy, rzuca długi cień... Kto się zbliża?.. Kto?..
W cieniu, rzuconym przez Sfinksa, ukazała się biała postać kobieca. Smukła i lekka, idzie wolno, zapatrzona w wiekową twarz mistyka pustyni. Pod jej stopami chrzęści piasek cichym szelestem sypkiego srebra. Podeszła już blisko, stanęła. Biała jej sylwetka wydała się drobnym, wytwornym kwiatem wobec ogromu Sfinksa. Wiekowe oczy kolosa spojrzały na nią z góry, poznając...
— To ja, myślicielu, to ja Enigmo wieków...
Kolos słyszy jej szept i uśmiecha się pobłażliwie.