Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/29

Ta strona została przepisana.

Źrenice nabrały mu łzami, przez twarz zwiędłą przeleciała łuna zachwytu i zgasła nagle w jakiejś tragicznej chmurze, która spadła na czoło, niby cień potwornego ptaka. Usta opadły bolesną linją i drżały lekko. Odczuwało się, że zawisły na nich słowa niedopowiedziane. Halina patrząc na spuszczone oczy pana Jacka, na jego twarz bolesną, — czytała z niej, jak z książki. Po chwili zaczęła mówić wolno, wyrażając melodją głosu i to, co odczuła panu Jacku, i to, co własne wspomnienia nasunęły duszy, co ją siłą przeszłości, nagle ockniętej, zahypnotyzowało. Słowa płynęły z jej ust ciche i smutną nutą owiane:
— Zmieniły się pewno olszyny borkowskie od tamtych czasów, ale urok w nich pozostał ten sam i moc natchnień przedziwna, a sugestyjna. Och, jakże kochałam tę puszczę olch, to morze traw i kwiatów! Tam byłam bardzo szczęśliwą, tam nauczyłam się kochać naturę, bo w tych olszynach był zaklęty czar jakiś, który porywał i przykuwał. Były tam gęste zagaje chmielów dzikich, które oplatały miłośnie wysokie pnie olch i pięły się w górę, idąc w ramiona rozgałęzionych konarów. I były tam gibkie pręty, rozchwiane u góry pękiem rzęsistym białego puchu kwiecia o miodowym zapachu, co niby strusie pióra trzęsły się w upale słońca, a świeciły jasnem srebrem w poświacie księżyca. I były długie kiście różowo-ponsowych kwiatów, które łamały własne łodygi swoim ciężarem. Taka bujność rozkwitu, taka egzaltacja i pęd do życia całej roślinności! A gdy się gąszcze roztwierały na pluszowe szmaragdy — łąk zdawało się, że ciemne, pogrążone w tęsknej kontemplacji głębie olszyn uśmiechały się nagle promiennym uśmiechem rozkochania i pogody. Łąki zielone, usiane barwą, szczawiów, mi-