gające białemi gwiazdami margeryt, ametystowem i trzęsieniami dzwonków, — to był uśmiech olszyn, ich jasna przejrzysta źrenica...
Pan Jacek zmrużył rozmarzone oczy, westchnienie z głębi duszy jakby powstałe uniosło mu starczą pierś entuzjazmem.
— Tak, pani — szepnął, — tak samo było i... wtedy. A za łąkami znowu gaik olch i czeremchy na wzniesieniu, potem białe chaty Zaolchniowa, sady wiśniowe i wieża kościelna, strzelista i znowu chaty, chaty... Och, jakiż to cud, jaki raj na ziemi...
Zapadło milczenie. Starzec i Halina siedzieli ze zwieszonemi głowami zapatrzeni we własne wizje, zasłuchani jakby w szum olch nad Krzną, w szmery jej cichych wód.
Po długiej minucie tęsknej zadumy Halina szepnęła jakby w obawie, by nie zbudzić słodkiego snu swego i pana Jacka:
— Mam wrażenie, że dusze nasze uleciały teraz do tam tych stron kochanych i, wniknąwszy w głąb olszyn, budzą w nich echa minionych przeżyć, wywołują wizje cudowne, które już znikły niepowrotnie, ale nie zamarły. Wizje te pod mocą duchów naszych ożyły tam, w zielonych otchłaniach olszyn i kwiecia.
— Przy kładce nad rzeczką — wyszeptały blade usta starca.
— Tak, przy kładce, — powtórzyła Halina, jak echo — nad Krzną, wśród kęp olszowych i soczystych traw. Wizje te promienieją tam, ale widzą je tylko olszyny, kwiaty i — tak pachną, pachną... z podziwu i zachwytu...
Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/30
Ta strona została przepisana.