Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/31

Ta strona została przepisana.

I znowu pogrążyli się oboje w cichych rozpamiętywaniach, zapatrzeni jednym wzrokiem w majaczące przed nimi wizje wsi podlaskiej.

Stali oboje na przystani w Port-Saidzie, w tłoku, w chaosie i zgiełku wśród ryku statków i przeraźliwych odgłosów gwizdawek okrętowych. Pomimo straszliwego zamętu słyszeć się dawał ciągły jednostajny, rytmiczny szum fal, uderzających o burty wybrzeża, czasem głośniejszy to znowu cichszy, ale zawsze wyraźny, jak akordy arpeggio w burzliwej fudze. Pełno tu słońca i błękitu, morze całe w blaskach niesie swe pieniste grzywy z otchłannej dali i gada, gada wiekuistą swą gwarą.
Zdaleka na modrej toni widać parę statków w chmurze dymów.
Halina Strzemska wskazała panu Jackowi wielkie i długie kamienne groble, w stronie kanału Sueskiego i rzekła z ożywieniem:
— Tędy oto, gdzie leci stado pelikanów, przez te mole, popłynę za chwilę na kanał, a dziś w nocy ukaże się stąd „Batawia“, która pana zawiezie do Europy. Spotkam ten statek w drodze, będę dużo o panu myślała, przeprowadzę go myślą aż do kraju, aż do... Zaolchniowa. Rozjeżdżamy się w dwa przeciwne krańce świata, oboje niesieni zapałem choć zupełnie różnym.
— Da Bóg, że się jeszcze kiedy spotkamy z panią w Polsce... w Borkowie. Więc i panią niesie zapał? Myślałem że tylko ciekawość.
— Nawet i tęsknota.
— Tęsknota?... Wszakże pani jedzie do Indji...
Zarumieniła się.
— Skąd pan wie?...