— Płynie pani tym oto statkiem angielskim — wskazał na olbrzymi parowiec gotowy do drogi, kurzący czarnemi słupami dymów. „Boston“ dąży przecież do Madras. Poco pani jedzie tak daleko?... Opuszcza pani ojczyznę teraz?...
Halina milczała. Pan Jacek spojrzał uważnie w jej szczere, śmiałe oczy, zmącone dziwnym smutkiem i głęboką zadumą.
— Dlaczego pani opuszcza teraz własną placówkę?... — szepnął ciszej z wyrzutem.
Uśmiechnęła się tajemniczo.
— Bo ja jestem, drogi panie, „przenerwowaną dekadentką“, może spaczoną, może ułomną, ale o jasnem czole — mówię to śmiało — kobietą nowoczesnej doby.
— Wszak polką?...
— Tak, lecz, niestety, nieuleczalną w nostalgji do... do gorących stref, do... słońca.
Długo i czujnie na nią patrzał.
— A nasze Podlasie, — rzekł — nasze brzozy rozwite w warkocze, nasze pachnące lipy, krzyże samotne przy drogach, nasze sady wiśniowe, nasze olszyny... nad Krzną... łąki borkowskie...
W oczach Strzemskiej, wpatrzonych w morze, zamigotało nagłe wzruszenie, jak refleks słońca na zielonoszarej toni. Usta jej drżały. Rzekła, nie odrywając wzroku od morza:
Są w Indjach takie białe smukłe dżongdże, niby nenufary, storczyki, i pachną, silnie pachną, nęcą, przyciągają... i są także smutne, smutne jak cyprysy — drzewa wytworne, które tęsknotą wieczną...
Gwałtownie, nerwowo uścisnęła dłonie pana Jacka i rzuciła zdławionym głosem:
Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/32
Ta strona została przepisana.