Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/34

Ta strona została przepisana.
II.

Śnieg przestał padać. Chmury wełniste wyładowały z siebie cały zapas przepysznej bieli i okryły nią świat. Pola zasypane, drzewa ciężarne śniegiem, każdą gałązkę oblepiło szkliwo lodowe, a na nim znów jeżył się świeży puch, jak niepokalanie biała grzywa. Szarzało, jął ścinać mróz.
Wśród olszyn, gdzie mokry grunt skuty był lodowym pancerzem, przesuwał się w mroku samotny cień błądzącego człowieka. To pan Jacek chodził pomiędzy olchami, zagłębiając się w gąszcze wiklin i dzikich malin, wśród których świecił lód nagi, nie zawiany jeszcze śniegiem. Z pod gładkich tafli lodowych wyglądały przedziwne rysunki ziół i traw obumarłych. Koronkowe desenie bagnistej rohożki, jak sploty kosmatych wężowisk, szerokie tłuste liście grzybienia i drobne listki kaczeńców — nabierały pod szklanemi taflami lodu jakiegoś życia i dziwnej barwy. Mozajka ta cieszyła oczy pana Jacka, który skulony w swem nędznem ubraniu, z rękoma w rękawach letniego paltota patrzał dokoła siebie z powagą uroczystą, ze szczęściem. W oczach jego jednak, w tych oczach szarych, głębokich była otchłań zadumy i smutku, jakiś cień bolesny, mimo blasków radosnych, zachwytu