Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/36

Ta strona została przepisana.

w górę rosochatemi koronami sosen ponad puszczę brzóz, a jeszcze dalej mętna śreżoga śnieżna, przerysowana ciemną taśmą boru, zatopionego w oddechu zimy. Nad polami unosił się pył mroźny, siność wieczoru gęstniała, kontury osady dworskiej zacierały się tak, że już tylko widać było drzewa, a i te wkrótce rozpłynęły się w szarosiwej martwej zaćmie.
— Borkowo — pomyślał pan Jacek z rzewnym uśmiechem, ale wnet uśmiech zgasł, bo serce ścisnął skurcz bolesny, a do gardła nadbiegły łzy. Pan Jacek uprzytomnił sobie nagle, że jest bezdomny. Wszak nie czeka na niego ani dwór, ani wieś, obcą mu jest każda zagroda, żadna pierś ciepła bratnia nie przytuli go do siebie, nikt nie wyjdzie na jego spotkanie — nikt, nikt...
Westchnął bezradny i znowu poszedł w olszyny. Brnąc w śniegu i trzęsąc się już z zimna, przeszedł na drugi brzeg i stanął nad rzeczką Krzną, którą tak dobrze znał i tylokrotnie wspominał. W oddali, po za łąką, na wzgórzu, w biało-szarym dywanie błyszczały roje światełek z okien chat wiejskich. Migały te światła wśród ośnieżonych sadów, jak oczy zalotne, pełne pokusy i słodkich obietnic, radosne, uroczyste. Wyżej świeci plebanja, nad nią zaś smukła wieża kościoła, pogrążona już do połowy w odmętach nadciągających zewsząd mroków.
— Zaolchniów — szepce pan Jacek i czuje ból w piersi jakiś tępy, nieznośny i łzy coraz bardziej dokuczliwie szamocą się w ściśniętem gardle. I starzec już prawie bezwiednie zawraca w kierunku przeciwnym i znowu staje nad rowem pełnym ludu. Patrzy na Borków, raczej widzi już tylko wizję — Borkowa, mętniejącego w oddali. Oto i tam błyszczy światło w jednem z okien dworu.