Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/37

Ta strona została przepisana.

— Który to pokój? — usiłuje przypomnieć sobie pan Jacek. — Od olszyn, na lewo był dziecinny, pośrodku stołowy, na prawo salon... Tak, światełko pali się teraz w stołowym... Tam przy stole, nakrytym białym obrusem, zebrała się rodzina... pod obrusem chrzęści siano... wszak to wigilja Bożego Narodzenia, święto rodzinne... każdy ze swoimi spędza, każdy u siebie...
I nagle zrywa się w panu Jacku huragan wewnętrznego szlochu i w jednej chwili przesuwają mu się przed oczami szlaki dróg dalekich, bezludnych, Sybir, cele więzienne, jurta, lata męki, tęsknoty, udręczeń. I — majak potworny szydzącego Sfinksa..
— Sam jesteś, sam, bezdomny — przebiegają przez głowę pana Jacka myśli, słowa, błyskawice słów — wróciłeś do kraju radosny po tylu latach zesłania, tułaczki i oto znów stoisz bezradny gdzieś na odludziu, bez dachu nad głową, choć w Polsce... w Zaolchniowie, w Borkowie, na Podlasiu ukochanem — choć sam...
Przytuliły cię tylko ośnieżone olszyny i te mroki, tułające się dookoła, bo z ludzi nikt cię niezna, nikt nie pamięta. Po tamtych, którzy znali i kochali, pozostały groby zapadłe a i tych odszukać trudno; innych los wygnał z tych stron tak dawno, że już pamięć o nich zaginęła, a ci, co są... nowi, tacy dziwni, obcy... świat się zmienił, ludzie inni...
— Sam jestem! — wybuchnął pan Jacek a echo głosu jego odbiło się jakąś żałobną nutą wśród olszyn i zagajów.
— Sam — sam sam — chrzęścił śnieg pod strudzonemi stopami starca.
A przecie zaraz po przybyciu do wsi rozpytywał o rodzinę, o znajomych, o rzecz każdą, o ludzi, których zostawił tu, z którymi żył i dzielił niejeden i trud mękę.