Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/38

Ta strona została przepisana.

Ale ludzie spoglądali nań podejrzliwie, z podełba, i zbywali go niczem, inni zaś wzruszali tylko ramionami i odpowiadali niechętnie dla pozbycia się:
— Ho! bracia w grobie, dawno pomarli...
— A ziemia ich, zagroda moja, a...
— Sprzedana, inni gospodarują, od wielu już lat.
— A bratankowie?
— Kto ich tam wie, gdzie są — w świecie.
Inni jeszcze, gdy przechodził przez wieś od chaty do chaty, pokazywali go sobie wzajemnie znakami urągliwymi i mówili półgłosem:
— Ten szuka dawnych panów z Borkowa, Strzemskich niby...
— Familjant jaki?..
— Gdzietam. Mówi, że z Sybiru wraca.
— A juścić, z Sybiru!.. Jeno za co go tam wysłali...
— Pewnie! toć włóczy się po wsi dużo takich, co kogoś zawsze szukają.
— Przecie ten stary już jest, gdzieżby tam udawał...
— Ho! ho! a to wyście takich nie widzieli?
— Kiedy on pyta o tych, co to jeszcze ponoć przed Strzemskimi byli, widać zna...
— Przybłęda jakiś...
— Obłąkany...
Pan Jacek rozumiał mowę oczu ludzkich i te słowa, które szły za nim jak osy kąśliwe. Wiedział, że ludzie unikają go, są względem niego nieufni, a on jest dla nich zupełnie obcy. Chodził wśród wsi rodzinnej, jak przybysz; który wśród nocy nie może znaleźć przytułku, odtrącano go zewsząd jak psa bezpańskiego — przybłędę.
Ksiądz był inny, nowy, ludzie nowi i chat wiele nowych, tylko w wielkim ołtarzu Chrystus na krzyżu ten