Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/39

Ta strona została przepisana.

sam, choć taki milczący, jakby nie pamiętał, że mały Jacuś wobec niego pierwszą komuńję przyjmował a w kilka lat potem do mszy świętej służył i modlił się na tych samych stopniach u ołtarza, mając serce pełne miłości i duszę, rwącą się do lotu...
— Ech, Boże miły, i Tyś Chryste zamknął ramiona — westchnął pan Jacek i żal mu się zrobiło niewymownie, bo przecie przebrnął cudze lądy i morza, ostatniemi siłami pracował na podróż, byle prędzej do kraju, byle stanąć już na drogiej ziemi podlaskiej. Leciał tu bez wytchnienia, z wiarą niezłomną, młodzieńczą i przybył, choć... raz się tylko zawahał, zwątpił... To słowa Strzemskiej tam, w pustyni... Jakieś wspomnienie... jakaś twarz roześmiana potwornie, ironicznie... Sfinks... Srebrnoblade światło księżyca i ten jęk szakali...
Dreszcz przebiegł ciałem pana Jacka. Wydało mu się, że i tu, w gąszczach, słyszy przykre żałosne skomlenie. Rozejrzał się dokoła trwożnie.
— Czyżby?
Och, ból serca bywa niekiedy słyszalny...
W górze przeleciał jakiś ptak zabłąkany senny, zakwilił, załopotał skrzydłami i zniknął w głębi olszyn.
Bezdomny..?
Pan Jacek usiadł na brzegu rzeki, na wysokiej kępie, owianej śniegiem, skulił się bardziej w kołnierzu paltota i zapatrzył w migające światła wsi. Już teraz myśl jego odzyskiwała poprzedni spokój i swobodę. Nawet w pewnej chwili zaśmiał się głośno i jął szydzić z własnego niedołęstwa.
Jakie to! w Polsce jest, na Podlasiu, u siebie, a ten wieczór wigilijny ma spędzić na śniegu, w olszynach, jak żebrak. Toć przecie powinien zebrać ostatki sił i iść do