Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/44

Ta strona została przepisana.

Pan Jacek oparł czoło o zimny mur szczytu kościoła w miejscu, gdzie był wielki ołtarz, ukląkł na śniegu i rozpłakał się w rozmodleniu, w którem serce i dusza ludzka przebywa niekiedy zadeptane ścieżki życia po raz wtóry, dziesiąty, setny. Klęczał tak długo, obojętny na zimno, nie widział tłoczących się gwarnie ludzi, zapomniał, że jest na dworze, na mrozie i śniegu — bezdomny.
Ale w pewnej chwili usłyszał tuż przy sobie czyjś głos i czuł że ktoś go pociąga gwałtownie za rękaw. Ocknął się.
— Dziadku, co to wam? Zmarzliście?
Stał przy nim chłopiec może dziesięcioletni w szamerowanym kubraczku i siwej czapeczce.
— Co wy tak tu klęczycie i klęczycie? — pytał.
— Modlę się, dziecko.
— A toć Pasterka skończona. Patrzcie, jak się naród wywala z kościoła.
Pan Jacek dźwignął się do wstania, lecz uczul silny zawrót głowy i nogi się pod nim ugięły. Głód i zmęczenie podcięło go.
Byłby upadł, ale podtrzymał go chłopiec, wołając w stronę:
— Tatku, prędzej tatku!
Gdy pan Jacek siłą woli wyprostował się, ujrzał przed sobą mężczyznę w tęgim kożuchu i baraniej czapie, nałożonej z pewną fantazją.
— Czego krzyczysz, Franuś? — rzekł mężczyzna, rzucając ciekawem okiem na starca.
— Dziadek jakowyś, myślałem, że zmarzli — tłumaczył się chłopiec.
— Nie jestem dziadkiem proszalnym, chłopcze, tylko latami zjedzony, tułaczką — rzekł pan Jacek.