Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/45

Ta strona została przepisana.

— Tułaczką? — zapytał mężczyzna. A można wiedzieć skąd?
— Wracam z Syberji, a pochodzę z Zaolchniowa — odparł starzec i wymienił swoje nazwisko.
Mężczyzna uchylił czapki.
— A toście szlachcic nasz, zagrodowiec! — zawołał. Familja tutejsza, choć ich już niema, wymarli, inni wyjechali. A wasza sadyba kędy? Czy nie ta była, co wedle olszyn, ostatnia, za wsią?
— Ta sama. Ojciec mój był tam gospodarzem.
— No, jego to ja już nie pamiętam. Ale mój stryj będą wiedzieli. A macie tu, panie, znajomych chociażby?
— Byli kiedyś. Dziś ludzie nowi, nikt mnie nie zna...
— Jakżeż to! — zdziwił się mężczyzna. Gdzież mieszkacie, gdzieżeście wieczerzali?
Pana Jacka skurcz zdławił w krtani.
— W traktjerni przespałem kilka nocy — wyjąkał.
— Patrzajcie, ludzie! No, to jedźcie z nami. Gość w dom, Bóg w dom, zwłaszcza w noc Narodzenia Pańskiego. Jestem z Jerzejk, Jan Jerzejski.
— Jerzejski z Jerzejk! — pochwycił radośnie pan Jacek. — To stryj, o którym pan wspominał, był na prawie w uniwersytecie?
— A jakże, mój stryj...
— Więc Ezop!
— Znacie go?
— Naturalnie, kolega mój! Ezop! Co za szczęście? — wołał uradowany naprawdę starzec i dał się już bezwolnie prowadzić do stojących przed kościołem sań.
Franek ujął lejce i, kiedy pan Jacek usadowił się wygodnie obok Jerzejskiego, strzepnął niemi i — para oszronionych koni pokłusowała żwawo przez wieś. Po