Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/54

Ta strona została przepisana.
III.

Blady świt wpełznął przez okienka świetlicy Jerzejskiej i, wnikając w mroczne jej kąty, osiadł w szarych źrenicach pana Jacka. Starzec nie spał. Utkwił nieruchomo oczy w siwiejących szybach i zapatrzył się w przestrzeń, jak gdyby tam szły dalekie, nieskończone korowody wypadków wielkich i drobnych zdarzeń, znamiennych tylko dla serc dwojga. Otoczyły go i wchłonęły w siebie wspomnienia, mieniące się tęczową świetnością, widział osoby, z któremi go los stykał na wszystkich szlakach odbytych pielgrzymek.
Postać ukochana, jedyna zjawiła mu się w gaju zieleni i kwiecia. Przypominał sobie ów moment, gdy przed opuszczeniem granic ojczystych żegnał ją z taką samą nadzieją w duszy, jak Polskę. Młodość i zapał i miłość szeptały radosne: „wrócę — odzyskam — zdobędę“ — a jednak...
Trzydzieści kilka lat spędzonych w najstraszniejszej męce tęsknoty i zesłania — to wiek czasu, to otchłań, w którą musiało runąć szczęście, zapał, młodość i nadzieja. Runęło wszystko, cokolwiek młodzieńcza wyobraźnia a nadewszystko serce zapalne sprowadzić chciało z krainy snów do ogrodów pachnących rzeczywistego szczęścia.