Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/55

Ta strona została przepisana.

...Ona umarła dawno...
A on — czyż ten dzisiejszy szczątek człowieka może być dawnym Jackiem, który miał dość silne ramiona, aby sięgnąć po skarb należny mu z prawa miłości?.. Opadły pióra i pogruchotane lotki bolą, a przeszłość jest jest jeno wspomnieniem cudnem. Ale i ten wyłaniający się ze wspomnień słoneczny poranek, pełen woni i kwiecia, zagłusza burzliwy dzień i mglista, mętna śreżoga wieczora...
Więc zostały tylko nieuchwytne nigdy wizje.
Gdzież jednak najwyższy cel człowieka, sen szczytny jego młodości?
Pan Jacek wzdrygnął się i oderwał oczy od szyb. Uczuł chłodną dłoń rzeczywistości na czole. Groza jego osamotnienia wydała mu się teraz straszniejsza, niż przeżyta męka lat. Co będzie dalej? — pytał w duchu. Co ja dać mogę ojczyźnie i ludziom, co we mnie zostało jeszcze najżywotniejszego?
Powiało dokoła pustką i głuszą ruin własnej przeszłości.
A jeśli myśl swoją, poczętą w latach młodzieńczych, rozpalić nanowo i jak z pochodnią iść naprzód a światłem jej wypełnić resztę życia?
Dozwolił mu Bóg doczekać odrodzenia Polski i przeprowadził go poprzez grzęzawiska straszliwej nędzy, niewoli, chorób, trudów nieludzkich. Mógł on dawno rozpaść się w proch a oto trwa i serce ma pełne wiary poprzedniej, niezłomnej.
Gdybyż jeno móc działać teraz i składać na ołtarzu ojczyzny kwiaty miłości swej i owoce znojnej pracy!
Pan Jacek usiadł na pościeli i wbił oczy w jasne już szyby świetlicy. Słońce zimowego poranka oblało go