Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/56

Ta strona została przepisana.

pierwszą pozłotą i wniknęło mu do duszy radosnym promieniem. Zerwał się z łoża, wydało mu się, że ta światłość słoneczna budzi w nim jakieś szerokie uczucie szczęścia i wiosnę mu zwraca utraconą.
W tem z poza ściany świetlicy rozległ się chór głosów dziecięcych i donośny głos Jerzejskiego — Ezopa:
„Kiedy ranne wstają zorze...“
Śpiew wzniósł się czystą swobodną gamą, wypełnił wkrótce cały, zda się, dom. Melodja hymnu brzmiała radością, pełna była podniosłego uczucia i siły.
Fala gwałtownego wzruszenia ogarnęła pana Jacka. Stał i słuchał. A w miarę, jak pieśń wznosiła się i potężniała, skurcz jakiś rzewny jął dławić krtań jego, źrenice zapiekły żarem.
Nie potrafił opanować się i zdusić w sobie łkania — z pod powiek toczyły się ciche, gorące łzy.
— Tyle lat, tyle lat i ani razu nigdzie... a to znowu słyszę... Boże, jakim ja bogacz wielki i jakiej łaski doznaję...
Długo słuchał i łkał. Gdy pieśń ucichła, do świetlicy wsunął się Ezop. Padli sobie w ramiona.
— Przeczułem łzy twoje, Jacuś, — szepnął Jerzejski — bo to tak, jakbyś zmartwychwstał.
— Ale patrz! — wskazał mu nagle okno, zalane słońcem. Wstają zorze!

Pan Jacek przebywał stale w domu Jerzejskich. Podejmowali go tak serdecznie, że czuł się wśród nich, jak w rodzinie. Ae też i gdzieindziej było go pełno. Z Ezopem lub sam odwiedzał starych znajomych, zwłaszcza na plebanji bywał stałym gościem, gdyż proboszcz, ciekawy przygód, lubił słuchać opowiadania starego