— Wiadomo, każda myszka swój ogon chwali. A dlatego za moskala źle nie było. Szlachta moskali nie lubi, bo pańszczyznę znieśli.
— Przecie, że tak, — rozległy się potakiwania.
Jakiś stary gospodarz splunął przez zęby, ziewnął szeroko i zawołał:
— Oho! Teraz pańszczyzna nie wróci się. Chcieliby pany nanowo chłopami orać, ale już przepadło. Dzisiaj chłop na lepszych prawach stanął niż pany i szlachta, bo rząd w naszych rękach. A jak nastanie rozdział gruntów dworskich, to my będziemy takie same pany, jak teraz największe obywatele.
— Słusznie, — odparł pan Jacek — ale, zanim to nastąpi, trzeba się uczyć przyjaciele, ażeby potem móc rządzić się mądrze i przedewszyskiem być godnymi obywatelami Polski.
Starszy gospodarz machnął lekceważąco ręką i rzekł:
— Każdy godny i mądry, jak bogaty — co tu po próżnicy gadać. Dzieci przecie uczą się, i za dużo już tych szkół nafundowali za nasze pieniądze. Z nauczycielami i z nauczycielkami tylko kłopot, nic więcej. A to dla nich drzewa trzeba, a to furmanki do miasta — że człowiek spokoju wyzbył się przez te wielkie uczenie. Masze ojce i dziady żyły bez żadnej nauki i dlatego mądrzy byli.
Pan Jacek, tłumaczył sobie poglądy chłopów jako wynik niewoli i braku odpowiedniej oświaty. Tymbardziej więc, tym serdeczniej chciał słowem swem trafić do dusz tych ludzi, oświecić ich ciemne umysły, wlać do serc swą wiarę i miłość dla ojczyzny i dla rodaków.
Widział to Ezop, śledząc kroki pana Jacka, ale milczał, proboszcz zaś, któremu pan Jacek opowiadał szczegóły wszczętej przez siebie sprawy — śmiał się tylko i machał ręką.
Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/61
Ta strona została przepisana.