Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/65

Ta strona została przepisana.

— A ogląda się za czwartym, czy nie najwygodniejszy — wtrącił Ezop — Jerzejski.
— Czy to polak?
— A jakże.
— Chyba ze szkoły moskiewskich czynowników?
— I... i... skąd! Tylko ze szkoły sprytnych karjerowiczów.
Pan Jacek coraz częściej zamyślał się ponuro i wtedy uciekał do olszyn nad Krzną. Już tam pęczniała ziemia. Rzeczka, wyzbyta oków zimowych, bełkotała raźnie. W powietrzu czuło się wiosnę. Nad olszynami kruczały żórawie i dzikie gęsi kreśliły klucze na niebie, a gęg ich radował słuch.
Pan Jacek pochylał się nad lusterkami wody, pozostałej po śniegach, i w bagienkach szukał pierwszych główek żółtych kaczeńców. Ale ziemia jeszcze była oporną wiosennym podmuchom, łono jej nie nabrało jeszcze słodyczą, by wykarmić kwiat. Tylko koronkowe baldachimy olch nasycały się wątłą rożowością pierwszego rumieńca pączków.
Pan Jacek poddawał się bezwolnie nadpływającym tęsknotom, marzeniom, myśl jego wyławiała wspomnienia z lat dawnych. Często zadumany posyłał swe myśli śladem pelikanów, które mu w Port-Saidzie pokazywała Strzemska — na te morza upalne, podzwrotnikowe, gdzie ona teraz przebywa. Przykro mu było, że na wysłany do niej list nie otrzymał odpowiedzi i zaczął powątpiewać, czy urok wymarzonych przez Strzemską podróży nie zgłuszył w niej pamięci o starym sybiraku. Czekał na list Strzemskiej z takim niepokojem w duszy, jakby miały go dojść tajemne słowa tamtej — Iwińskiej — z za granic Nieznanego. Wiedział, że list oczekiwany doda mu otuchy,