Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/81

Ta strona została przepisana.

— A widzicie! A jakby tylko jakie wstręty robili panowie, a szlachta, to pamiętacie, co mówił starosta kiedyś, że będzie panom tak?.. ot!
Przeciągnął palcem po szyi i wskazał w górę gestem zrozumiałym.
— Wtedy porządek nastanie.
— Starosta teraz już tego nie gada, — odezwał się jakiś głos. — To było dawniej, teraz ostrożniejszy.
Ożarczyk zapłonął.
— Kłamstwo. On nienawidzi obszarników, on za ludem ciągnie. Ale nie zawsze można przy wilkach mówić o ich skórach.
— Pewnie, bo można się popaść na ich kły, a jeszcze mocne, mruknął ten sam głos.
— Nie boimy się teraz głosić naszych idejów, a jak komu nie wsmak, to niech przechodzi do prawicy. Dziedzice lizunów lubią. Niedługo już ich używania, to się wspólnie nacieszcie. Potem będziecie nasze pola orać, jak dworskich nie stanie. My wtedy będziemy obszarniki i dziedzice, bo taki porządek musi być. Rząd to my i Polska to my!
Pan Jacek powstał nagle i poprosił o głos. Wszyscy spojrzeli w jego stronę. Jego powaga i szlachetne wyniosłe czoło, pod którem paliły się oczy jasne, a głębokie, dziwnie przejmujące, — zrobiły mimowolne wrażenie na zebranych. Zaległa cisza. Zdumione i złowrogie oczy przywódców i posła utkwiły w postaci pana Jacka. Coś było w nim, co przykuło ich wzrok. Pan Jacek przemówił. Głos jego rozbrzmiał spokojnie i słodko, po wzburzonych krzykach poprzednich uderzyło to przedewszystkiem:
— Słucham waszych haseł, panowie, i nie pierwszy raz dzisiaj, ale od czasu powrotu mego z Syberji, dokąd