Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/89

Ta strona została przepisana.

Z tłumu chłopów krzyknął ktoś donośnie:
— Cicho tam! On nam może mówić. To... Polak!
Ale głos ten utonął w ogólnej wrzawie, gwizdów było coraz więcej.
Gorący pot i zarazem dreszcze zimne oblały pana Jacka. Poszedł przed siebie drogą śliską od błota.
W izbie gminnej wrzało.
Wieczorem w domu Ożarczyka rojno było i głośno. Poseł przyjmował u siebie towarzyszów przywódców, gości z miasta i starostę. Chłopi podglądali przez okna, łykając ślinę na widok krążących gęsto szklanek z wódką. Do świtu trwała pijatyka i hulanka, poczem dom otuliła głucha cisza.
— Popili się i teraz śpią, — mruczeli chłopi, idąc w pole.
Filip, pedagog zaolchniowski, wypomadowany sumiennie, szedł na zwiady po wsi, przed lekcją i zawistnie patrzał na śpiący dom posła.
— Psiakrew! trzeba pecha. Wszystko przez tego Ożarczyka i ten przeklęty deszcz, żeby nie oni, tobym sobie użył na sznapsie choć raz w życiu. Mogłem ich dziś dopiero rzucić, nie koniecznie wczoraj.
Zirytowany poszedł do szkoły.