Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/95

Ta strona została przepisana.

Ezop i Jacek chwycili proboszcza pod ramiona i oburzonego do najwyższego stopnia wyprowadzili do zakrystji.
W kościele wrzało. Ożarczyk miotał się, krzyczał, wymyślał na księży i panów wespół z chłopami, znanymi we wsi ze skrajnych poglądów.
Proboszcz wybiegł z zakrystji z podniesioną do góry laską. Był straszny.
— Precz z kościoła łotry bezecne! Wynosić się! Precz!
— A dobrze, proszę bliżej, będziemy się bili! — krzyczał poseł.
Podniósł kij do góry i pchał się do proboszcza. Lud struchlał, groza straszliwa zawisła w powietrzu. Działo się coś niebywałego, niepojętego, co przerażeniem zmroziło nawet chłopów. Oni sami zatarasowali drogę Ożarczykowi, wyrwali mu kij z ręki, Jerzejski zaś i pan Jacek wyprowadzili proboszcza z kościoła. Podniosły się głosy oburzenia i zgrozy, jęki i szlochy kobiet, w nawie szumiało, lud wychodził wzburzony, trwożny; ostry tupot butów dźwięczał ponuro na kamiennej posadzce. Ożarczyka wyprowadzili chłopi. Szlachta i obywatele poszli za proboszczem. Pytano o starostę, ale starosta wymknął się chyłkiem z pochodu, nie wchodząc do kościoła. Lud rozpełzał się szybko, prawie w milczeniu, jakby w trwodze śmiertelnej, jakby pod grozą przekleństwa i hańby. Oglądano się z lękiem na kościół, patrzono z cichem przerażeniem w błękitne niebo, jakby w obawie gromu. Ale kościół stał wyniosły, ozłocony słońcem, strzelający w górę majestatyczną wieżą z krzyżem u szczytu. Niebo było radosne, błękitne, majowe.