Strona:Helena Mniszek - Sfinks.djvu/99

Ta strona została przepisana.

Patrzał, obserwował nastroje tłumów w cukierniach i restauracjach, przyglądał się publiczności, słyszał rozmowy i dowodzenia, z któremi nie mógł się za żadną cenę pogodzić. Uderzył go kontrast znamienny zbytków z nędzą spotykaną na ulicach lub ukrytą, często jeszcze gorszą. Stykały się ze sobą te dwa światy rażące, dwa istnienia: biedni w łachmanach i bogacze przesyceni świetnością życia i jego ponęt.
— Czyż przy nowym ustroju państwa to samo będzie? — myślał pan Jacek.
Widział niezmierne rozpanoszenie się żydów, niebywałą ich arogancję i pewność siebie.
— Zostawiłem Warszawę w łapach otwartego wroga, a zastałem w oplocie straszliwych ssawek potwora-podjadka, którego się pasie własnym organizmem bez protestu, — oburzał się stary sybirak.
Badał głosy prasy, obserwował walkę, którą wypowiadały sobie różne partje, słyszał dokoła syk ironji i nienawiści. Spotykał przeważnie ludzi użycia i maleńką garstką ludzi zdrowej myśli. Induwidualności duchowe, zatracone w falandze wyzłacanych i pozornie świetnych ludzkich karłów. Obserwował kobiety-polki na ulicy, w miejscach publicznych, w teatrze, patrzał na ich stroje, gorszące go. Twarze pełne tynków kosmetycznych, w oczach lubieżna zmysłowość lub próżność i płytkość strojnych lalek, szukających tanich wrażeń i podniet. Tam, gdzie zauważył u mężczyzn jak i kobiet znamię myśli na czole, a tęsknotę i marzenie w oczach, gdzie duchowość przebijała się jak zorza przez mgłę smutku, tam najczęściej widział oznaki zewnętrzne: skromność lub niedostatek bytu. Wrażenia swoje zbierał skrzętnie, przynosił do swej