— Nie!
— Nie wierzą! Koń zgrzany, pani wygląda... okropnie.
— No więc... dobrze.
Zaczęła skręcać włosy na głowie, ale ręce jej drżały, trzęsły się usta, lekko dzwoniły zęby. Uniewicz patrzał na nią z przerażeniem, bez pytania zsadził ją z siodła, postawił chwiejącą się.
— Spadła pani z konia?...
— Ani mi się śniło.
— Gdzież Tomek?...
Łuna krwi zalała bladą twarz Elży.
— Nie... nie wiem, — jęknęła.
— To nieprawda, pani wie!
Duma strzeliła z jej oczów, nerwowo zatoczyła ręką wielkie kolisko, wskazując bór.
— Niech go pan szuka. Ataman doprowadzi.
Odeszła szybko drżąca, bliska płaczu, pozostawiając Uniewicza w zdumieniu.
Szła, nie widząc prawie drogi przed sobą. Uczuła niebywałe zmęczenie fizyczne i jakiś ciężar na głowie, który odbierał jej przytomność. Idzie, ale dokąd i gdzie? aha, do domu. przecie to Warownia. Gdzie ja byłam?... myśli Elża. Plącze się wszystko; huk sosen, kwiaty, tętent i bieg szalony Atamana, Uniewicz, ach ten Uniewicz zabawny, o Tomka pyta... Tomek! Aha, tak, więc to prawda, Tomek tam... z nią... w borze.
I znowu mgła nasuwa się i mąci pamięć.
Elża zatopiona była w dziwnej półprzytomności: ni jawa ni sen, jakby pół mózgu myślało, a pół spało. Szczególny stan półświadomości. To sprawił ten udar w głowę, który tak cięży; myśli znowu Elża, nie wiedząc, że wstępuje na ganek.
Wtem głos zdumiony:
— Elżuniu! Czyj to głos?... — szuka wzrokiem.
— Elżuniu, co tobie?... — woła pan Cezary, opuszczając gazetę na kolana.
— Elżuniu, nie widzisz nas?... — pyta znowu ktoś inny — cóż ty, olsnęłaś od wiosennego słońca, czy co?... Czego masz takie roztrzepane włosy, Elżuniu?...
— Ach, to dziadzio... i... babcia.
Uśmiechnęła się do nich bezmyślnie trochę i mijała ich, idąc do drzwi.
— Co ci to dziecko, głowa cię boli?...
— Tak, tak...
— Pewno febra? A mówiłem.
Lekka świadomość nasunęła myśl, że będą ją leczyć.
— Nie, nie, zdrowa jestem... tylko... zmęczona.
— Połóż się, dziecino.
— Tak, tak.
Nareszcie w swoim pokoju.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/100
Ta strona została przepisana.