Gdzie jestem?...
Rozejrzała się. Poznała. Upadła na łóżko, głowę zatopiła w poduszki i tak bez ruchu przeleżała kwadrans. Powstawszy bardzo blada, oczy miała podkreślone sino i dziwny płomień w źrenicach. Podeszła do umywalni.
— Ja się nie rozpłaczę, nie, nie, ja się nie rozpłaczę!
Mokry ręcznik wtuliła w palące oczy, gniotąc je coraz zawzięciej, silniej, lecz dygot ust zwiększał się, muskuły twarzy drgały boleśnie, i oto okropnym bólem zapiekłe powieki trysnęły żarem łez. Zwinęła się, upadła na taboret i z czołem, opartem o zimny marmur umywalni, załkała z głębi wzburzonej piersi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Pod wieczór Uniewicz spotkał Tomka na dziedzińcu folwarcznym, przy stajniach:
— Coś ty taki... inny?...
— Ja?... zdaje ci się. Zresztą... Ach, to potem. Czy Ataman jest?...
— Przyjechała na nim pani Elża.
— Wściekłeś się, czy co?...
— Mój drogi, jestem wszakże zdrów na umyśle. Sam zsadzałem ją z siodła.
— Z Atamana?...
— Z Atamana.
— Słuchaj, Mel!... ty... ty nie żartuj ze mnie.
— Ani trochę. Spotkałem Gorską, wracającą z lasu galopem; wstrzymała konia, właśnie twego Atamana, tam na skraju sadu. Włosy miała rozplecione, no i... była... bardzo dziwna, bardzo.
— O mnie... nie pytała?...
— Ja spytałem, — odrzekła, że... Ataman mię do ciebie doprowadzi.
Burba zatrząsł się, chwycił Uniewicza za ramiona, zdusił je żelaznym skurczem i rzucił pytanie w samą twarz, z jakimś głuchym rykiem:
— Nie łżesz?... Co?...
— Zwarjowałeś! Tom! Bądź przynajmniej dobrze wychowany w swojej furji. Puść! moje ramię, to nie laska, kości zaś mam za słabe na twoje uściski.
Burba cofnął się, straszliwie blady; oczy mu zaszły mgłą. Zwiniętą pięść przycisnął do czoła, na którym wystąpiły sznury żył.
— Więc ten galop... gwałtowny... ten tętent... to była... ona?... Boże!
Zakręcił się jakoś i dodał krótko:
— Wszystko przepadło!
Poszedł w stronę domu. Pan Mel podążył za nim, zgnębiony.