Zaledwie świt zaczął przesiąkać mętną, posrebrzoną mgłą przez szyby okien, gdy Burbina zbudziła Elżę.
— Chciałaś jechać na rezurekcję, serce, czas.
Stara kobieta, pochylona nisko nad śpiącą, gładziła ręką ciemne jej włosy. Głosem miękkim, pieszczotliwym powtórzyła:
— Wstawaj, detynko, z łózia. Alleluja trza zaśpiewać. Mężczyźni czekają na ciebie z polewką, już gotowi, bo to szmat drogi do kościoła.
Elża usiadła na pościeli, przecierając oczy.
— Tak rano, babciuniu?...
— Ach, ty śpiochu kochany. Cóż, kiedy trzeba i wstyd byłby, jakbyś nie pojechała.
Serdecznie pocałowała ją w czoło. Młoda kobieta, ujęta pieszczotą babki, zarzuciła jej ręce na szyję, tuląc się do niej gorąco.
— Miła ty jesteś, Elżusiu, aż pachnie od ciebie świeżością i zawsze strojna; aj, ty kokietko, czy estetko, nawet śpiąc, o tem nie zapominasz.
Pochyliła się jej do ucha i szepnęła:
— A nie bądź, detyno, serce, zbyt surowa dla naszego Tomka, to złoty chłopak, nie gniewaj się na niego.
Elża odczuła, że babka już „coś Wie.“
— Ja się nie gniewam, babciu; cóż on winien że go... kochają.
— Kochaj ty jego, detynko, tak mu to wystarczy.
Uścisnęła czule Elżę i prędko wyszła z jakimś łzawym lśnieniem w oczach.
Po gorącej polewce winnej, suto zaprawnej jajami i goździkami, wyjechano do odległego o kilkanaście wiorst kościoła. W ogromnym powozie odkrytym, czterokonnym siedziały panie i pan Cezary na przedniem siedzeniu, pomimo certowania się Elży, która chciała zająć ławeczkę, ustępując dziadkowi miejsca przy babce. Lecz stary Burba ofuknął ją.
— Moja waćpanno, kobietą jesteś, a ja nie paralityk, rycerskość dla niewiast to dodatek herbowy Burbów. Siadaj przy Urszulce, nie dziwacz się. Ot mi facecja! Córka czy wnuczka, przedewszystkiem kobieta.
Nie było rady na upór rycerski pana Cezarego. Tomasz z Uniewiczem pojechali lekkim amerykanem.
Słońce wyjrzało zza boru wielką tarczą ognisto-purpurową, gdy procesja wytoczyła swe ruchome dzwona z szeroko rozwartych drzwi kościelnych. Odwieczna pieśń Zmartwychwstania rozbrzmiała donośnie po wiosennych niwach, lała się potokiem szczerej modlitwy, z rozgrzanych serc płynącej. Zwycięski łopot chorągwi głuszyły rozkolebane dzwony. Potężny był ich śpiżowy hymn, podnosił dusze uroczyście nastrojone ku wyżynom, gdzie boski unosi się duch i w pięknie swem panuje. Ci, których wiara była zasadą i źródłem życia, czuli jakby rozwite skrzydła u ramion, szumiące dostojnie na chwałę Zbawiciela; czuli się niesieni ku Niemu i wraz z pokorą i uwielbieniem słali pod święte stopy buchający
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/104
Ta strona została przepisana.