Elza odczuła badawczy wzrok na sobie. Jakby pod dotknięciem igły magnetycznej, zbudziła się z zadumy i bystro spojrzała na Tomka. Patrzył na nią po swojemu... ale... to nie stąd atak. Rzuciła głową w drugą stronę do Uniewicza...
— Aa... ten patrzy.
Nie spuściła oczu pytających i zainterpelowała go zdziwionym szeptem:
— Cóż to, rogi ogniste mam na głowie, jak Mojżesz?...
— A jeśli tak, to jakie są pani przykazania?... — obosiecznie spytał pan Mel.
Przytrzymała go teraz uważnym wzrokiem.
— Nie jesteśmy chyba na górze Synai?... i... moje przykazania nie pochodzą od Jehowy.
— Wiem... Chciałbym je właśnie poznać.
— Nie zbuduje się pan niemi.
— Jestem już tak — rozbudowany, że nic mi nie grozi nadto. Przykazania zaś pani nie są maczane w mdlącym ulepie cnoty, ale są prawdopodobnie — estetyczne. To nie buduje, lecz... ozdabia.
— Czy nie przypuszcza pan, że są zarazem pesymistyczne? To zaś łamie...
— Może, ale jedynie w zastosowaniu do wszelkich poziomów, choćby najczcigodniejszych. Sumarycznie biorąc tę kwestję, podciąga pani zapewne pod strychulec poziomu wiele rzeczy ważnych, nawet wyższych, lecz bez aureoli pięknej fantazji. Najgłębszą i zacną, ale realną prawdę zmieni pani zawsze na wizjonerską utopję, byle posiadała szerokie, silne skrzydła.
— Czy pan wizjonerstwu zaprzecza stanowczo możność realizowania obrazów... niekiedy?
— Zrealizowana wizja straciłaby może swój czar i całe piękno. Z chwilą zniknięcia utopji...
— Nastąpiłoby szczęście z powodu zatrzymania dla siebie niedościgłej idei — podchwyciła prędko Elża.
— Albo vice versa, groziłoby... rozczarowanie.
— Nigdy! Osiągnięta utopja pozostanie zawsze doskonałą prawdą. To nie poziomy!
— Wszystko jedno, ale już proza.
— O, panie, i proza bywa piękną, gdy jest chrzestną córką fantazji. „Tylko z zamków na lodzie powstają na ziemi pałace” powiedział Mulford, — ja zaś dodam: i takie są najtrwalsze, najcudniejsze. Z tem chcę pozostać... chociaż...
Zapał jej zgasł nagle, cień zaćmił roziskrzone oczy.
— Już zwątpienie? — spytał pan Mel.
— Nie zasadniczo, ale względem siebie, — odrzekła nerwowo.
— Moje pałace pozostaną zawsze na lodzie.
— Manja fatalistyczna. Mulford nie pozwala wątpić.
— Może już dosyć tej dyskusji, ludzie się oglądają i dziwią — szorstko szepnął Tomasz Burba.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/106
Ta strona została przepisana.