Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/107

Ta strona została przepisana.

— Prawda, że to rezurekcja, — zauważył pan Mel.
— Musisz to sobie aż przypominać?...
— Cóż tobie znowu? moralisto? — zaszydził Uniewicz.
— Tomek ma rację, byliśmy nieuważni — ujęła się Elża.
Podeszła bliżej do czoła procesji, gdzie wolno sunął baldachim. Księdza, niosącego monstrancję, podtrzymywał Cezary Burba i Poberezki z Chodur. Teraz dopiero Elża spostrzegła całe towarzystwo szlachecko-ziemiańskie, skupione w pobliżu celebrantów. Zamieniła z niektórymi ukłony. Szła i panna Gozdecka sztywna, modnie wystrojona, dystyngowanym półuśmieszkiem godząca w kostjum wiosenny Elży. Na Tomasza i Uniewicza zerkała pogardliwie, jednak przysuwała się bliżej, celując w stronę Tomka, ale on skłaniał się ku Gorskiej.
Elża była głęboko zamyślona; rozmowa z Uniewiczem podrażniła ją, nasuwając dużo zagadek, refleksji bliższych i dalszych, tych zaś nie chciała poruszać z przyczyn, które również taiła przed sobą skrupulatnie. Zbudzoną przez pana Mela wyobraźnię skierowała na Tomka, czuła go bardziej przy sobie, niż szedł w istocie. Prąd jakiś gorący przebiegał między nim i nią, spójnia ta abstrakcyjna, a wartka, jak górski potok, zbliżając ich do siebie, złączyła w kościelnej nawie, gdzie usiedli przy sobie w ławce, nie widząc nikogo dookoła. Na nich jednak patrzyli niemal wszyscy, jakby ich otaczała wyłączna orbita, dla nich niewidzialna, dla innych wyraźna.
Oni tylko słyszeli łomot własnych serc.
Po nabożeństwie zebrało się całe towarzystwo na plebanji. Gościnność proboszcza zaznaczona bogato zastawionym stołem podnieciła humory mężczyzn i pań smakoszek. Wojskowo uszeregowane stały butelki, nęcąc bursztynami płynów; puszyły się dostatnie, złotawe baby, w białych czepcach lukru, z cukrowym kwiatkiem na czubach, rozwalały się krągłe jak rzeszota torty, po środku zaś królował potężny „baumkuch“, srogo sękaty, dźwigający na szczycie swej piramidy baranka z masła. Wielkie placki, polotne mazurki otaczały kruchym wieńcem solidniejszy punkt stołu — mięsiwa. Tu drwił sobie z ciast zgryźliwym ryjem miedziany prosiak, a wielka głowizna, paradująca w całości, ironicznie krzywiła się na obżarstwo ludzkie.
Kobiety poczęły podziwiać poczesne święcone, mężczyźni dobierali się do tłustych półmisków, krążyły kielichy. Proboszcz dzielił się z sąsiadami wielkanocnem jajeczkiem, dowcipkując przy życzeniach. Podszedł do Gorskiej.
— Jakże tam moja pszeniczka zaplonuje mi w tym roku?...
— Ależ ja nie jestem parafjalną pszenicą proboszcza, — śmiała się Elża.
— Ot tobie masz! Jakże?...
— Ja jestem taraszczańska.
— Ooo... wa! Prawda! A szkoda.