— Wstydź się, kochany sąsiedzie, tak wątpić w siły własne.
— Jaż nie wątpię, jeno dużo już widziałem i na skórze własnej noszę ślady swej młodzieńczej wiary.
— He! co nasza zawierucha 65-go, to nie huragan wszechświatowy, a ten prędzej czy później... nadciągnie.
— A komety, — wtrącił proboszcz — to także insygnia wojny; było ich kilka w ostatnich czasach; kometa Halley’a...
— Tak i cóż? — drwił Burba — mieliśmy się znaleźć w sferze jej ogona i... jakoś ta miła ewentualność nie spotkała nas.
— Ale kometa była.
— Co tam komety, przeczytajcie panowie Blocha, przeczytajcie Blocha, — mówił Poberezki, przejęty swojemi wróżbami, niby spirytysta objawieniem.
Rozpolitykowanych mężczyzn panie z trudem nakłoniły do wyjazdu. Pani Urszula zapraszała całe sąsiedztwo do Warowni na tradycyjny zjazd drugiego dnia świąt.
— Tam dokończymy, kochani, wojny i porozdajemy zwycięstwa — serdecznie pomagał żonie stary Burba.
Zrobił się mały tłok przy ganku plębanji, wołano na powozy, konie rżały ku sobie pożegnalnie. Zgrabny amerykan Tomka i śliczna para aksamitnych karoszów w żółtych szorach, zwycięsko jakoś wyminęła wszystkich, podjeżdżając. Tomasz stanowczo ale dziwnie miękko podał rękę Elży... i trochę się na nią zapatrzył.
— Jedziemy!
Zdecydowanie rzuciła naprzód figurą, opiętą w ciemne sukno, i, uniesiona prawie silną ręką Tomka, po niklowej sprężynie lekko wskoczyła na siedzenie. Burba, ujmując lejce z rąk stajennego, który siedział na tylnym koziołku, rzekł krótko:
— Na kozioł w powozie!
Uniewicz machnął wesoło kapeluszem.
— Przyjemnej podróży.
Karosze zerwały się do lotu, — pomknęli.
Złe błyski migotały w oczach panny Emilji Gozdeckiej, tembardziej, że Poberezki rzekł dość głośno do proboszcza:
— Szykuj, księżuniu, dobry kobierczyk pod amboną, bo rychło dwie ważne persony z niej spadną. Wprawdzie nie pszeniczka, ale żyto ci się ściele, dobrodzieju!
Na „amerykanie“ długi czas trwała cisza, tylko stukały kopyta rączych kłusaków po ubitej drodze małej osady żydowskiej. Skręcili wkrótce na trakt szeroki, obsadzony po obu stronach zagajnikami młodych sosen. Zapach żywiczny, wiosenny wionął z tych roztoczy, pobudzając krew i nerwy do życia, do kochania. Elża spojrzała śmiało na swego towarzysza. Był poważny, wzruszony ale i podniecony, nozdrza falowały mu szybkim tempem. Odwrócił głowę, spotkali się wzrokiem.
— Ach ty... łotrze! — wyrwało się Elży szeptem pośrednim między niegroźną wymówką a serdecznem uczuciem.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/110
Ta strona została przepisana.