miota w skroń. Dziwny, przykry wstrząs niby nagłe potknięcie się o próg, przy wejściu do przybytku szczęścia.
Burba przenikał ją oczami, zda się, na wskroś i powtórzył strasznym szeptem:
— Czy ja nie rywalizuję — z Arturem?...
Oczy Tomasza, ich moc zatrzymały ją; nie cofnęła się i nie upadła. Żywym ruchem podała mu rękę.
— Nie, — rzekła odważnie, — ja się nie waham, gdy idę na dobre, czy na złe idę, albo uciekam. Stamtąd... uciekłam — szepnęła cicho, schylając głowę.
— Wolałbym, abyś... była odeszła — rzekł poważnie.
— Nie analizuj, Tomku, nie analizuj.
— Nie chcę być dla ciebie ucieczką, pragnę być... celem.
Szarpnął lejcami tak silnie, że konie wbiły kopyta w ziemię. Amerykan stanął. Burba chwycił obie ręce Elży, twarz jego była w ogniu, pełna męki, szaleńcza prawie. Wybuchnął:
— Nie męcz mię, na Boga, mów, kochasz mnie, chcesz być moją?... chcesz dać mi szczęście, na życie całe?... mów!
— Tomku, uspokuj się...
— Mów, ta niepewność mnie zabija. Chcę widzieć wyrok swój. Kochasz mnie?...
Szał jego zaraził ją, unosił.
— Kocham, tak ale...
Rzucił się ku — niej i znowu zatrzymał. Zmarszczył brwi.
— Ale... co?...
— Czy ja ci mogę dać szczęście, czy ja odpowiem twoim wymaganiom, bo ja, widzisz, mam swoje fantazje, ideały, nawet kaprysy, ja jestem fantastka, warjatka. Nie gnieć mi tak ręki, Tomku. Co tak na mnie ostro patrzysz?...
— Nic, nic, więc jakąż to jeszcze jesteś, czy masz być dla mnie?...
— Właśnie taką, jak mówię. Czy ja wogóle potrafię być dobrą żoną ze swojemi marzeniami, chimerami, utopjami.
— A jeśli ja właśnie wszystko to w tobie kocham i nie chcę, abyś się zmieniała w niczem, chcę cię taką, jaką jesteś.
— A moja literatura? Tomku? może być sobie głupia czy mądra, to już moja idea, czy moja idée-fixe, jak chcesz nazwij, ale stała się już moją drugą naturą, jej się nie pozbędę, dla ciebie.
— Więc o co ci chodzi, na Boga, czy ja mam ci zabronić pisać? Elżuś, za kogo ty mię masz? Ja cię nie będę odwodził od twoich ideałów, ani mrzonek. Jak nawet możesz tak mówić?...
— Ej, Tomku, ty nie wiesz, ale ja przy biurku wśród książek, szpargałów, w swoich zeszytach potrafię zapomnieć o obiedzie... o... wszystkiem, jak mię co poniesie, to już...
— A ja znowu nie chcę cię za gospodynię, tylko za żonę, słyszysz? Wystarcza mi, że mię kochasz. Czy kochasz mię, powtórz!
— Boję się, czy tak jak... ty byś chciał, jak... jesteś wart... jak się kochać... powinno.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/112
Ta strona została przepisana.