— Chcę abyś mi była żoną, bo dla mnie z tobą już tylko mój los, mój byt.
Nie zrozumiał jej, odczuła to, a on całował teraz jej ręce gwałtownie, namiętnie, z ust jego wybiegały słowa pieszczotliwe, pełne uczucia, wrzące, jak jego krew rozogniona.
— Moja... moja, moja! — szeptał, obejmując ją i łowiąc jej usta.
Chociasz podniecona, usunęła się instynktownie.
— Tomek... zaczekaj... warjacie!
— Nie broń mi tego szczęścia, Elżuś, przecie to nasz cudny dzień, narzeczoną moją jesteś.
— Jeszcze nie, a Karolcia?...
— Nie wierzysz mi? — krzyknął głucho — przecież ci mówiłem!
— Całowałeś ją, szalałeś, ja nie całowałam dotąd nikogo własnem pragnieniem, nawet męża.
— Ależ ja jestem mężczyzną, Elżo, czyż ty tego nie rozumiesz?
— Tak... ja wiem, lecz...
Nie umiała sformułować czegoś, co ją dręczyło, nie mogła zerwać stanowczo, bo nie zdołała uchwycić tej siatki, osnuwającej urok obecnej chwili. Tomek zdarł ją bez wahania. Otoczył Elżę ramionami, przycisnął mocno do piersi i wołał gorączkowo:
— Ty, tylko ty dla mnie; tamto... był drobiazg... tylko zmysły, tamto nie istnieje.
... Ty wszystko... ty!... ty!...
Porwał jej usta przemocą, zdusił palącym węglem swoich, całował je, wpijał się z dziką zachłannością. Świat wirem zakręcił mu się w mózgu.
— Puść... Tom!... ty!... — jęknęła Elża.
Nie słyszał, nie chciał słyszeć.
Sama oderwała się od niego.
— Duszę się... dość!... Ach, Tomek!... jakiś ty... patrz, co się ze mną stało, jestem jak wiatrak.
— Co... kapelusz spadł?... no nic... jedyną moja najmilsza...
Wyciągnął ramiona. Ponownie chciała się bronić, gdy wtem konie zarżały i ruszyły naprzód.
— Bój się Boga, powóz nadjeżdża... Tomek!... kapelusz mój, patrz na trawie — wołała Elża, trzepiąc rękami z komicznym przestrachem — podnieś prędzej, furmani zobaczą, prędzej Tomek!...
Zeskoczył na ziemię, ujął szybko kapelusz i zastanowił się, otrzeźwiony.
— A myśmy gdzie zajechali?...
— A no, w zagajnik, konie same podeszły, myśmy nic nie słyszeli nawet — dokończyła z zawstydzeniem.
Wskoczył na siedzenie.
— Elzuchna ty moja, widzisz, straciliśmy pamięć i przytomność, ja właściwie, czy i ty... co...
— Są dowody przecie, ej, fe! to wstyd tak się ogłuszyć, jak my.
— Jaki tam wstyd, rozum tracę dla ciebie...
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/113
Ta strona została przepisana.