Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/114

Ta strona została przepisana.

— Patrz, patrz, nadjeżdżają już nas widzą.
Tomasz skręcił konie na miejscu i skierował je na drogą. Ale powóz zrównał się z niemi. Pan Cezary wychylony głęboko, wołał tubalnie:
— Cóż to wypadek mieliście?... Hę!...
Oboje starzy i Uniewicz, nawet stangreci patrzyli uważnie na młodą parę. Tomasz zrozumiał, że trzeba sprawą jakoś wyświetlić.
— Konie nam się spłoszyły.
— A... czego?... pewnie powoziła Elżunia.
— O, dziadziu, ja umiem jeździć — zawołała, wpychając rozluźnione włosy pod kapelusz. Na ustach jej paliła się świeża krew i uśmiech igrał figlarnie zagadkowy.
— Poprostu rozbiegały się karosze — informował Tomek decydująco, — lecz miał przytem zbyt promienną minę.
A stangreci wątpili, sądząc po spokojnym wyglądzie koni.
— Musi lejc się przełożył, daj dlatego poszły w bok.
— Dobrze, że kranc zwrotny, a to by się hamerykan przewalił, — rzekł drugi.
Stary Burba wedle własnej obserwacji uznał kwestję za wyczerpaną.
— No, to jazda! Wracajcie nam prędko.
Powóz ruszył pierwszy, wyprzedzając amerykan.
— Je suppose, qu’ils sont déjà au bord, — rzekł pan Cezary domyślnie.
— Justement, ou bien en plaine mer, — potwierdził Uniewicz.
— Pani Urszula zaakcentowała swoje przeczucia krótkim „uhm“... i zaczęło się cichutko modlić.
W Warowni, w wielkiej sieni, odbywało się właśnie dzielenie święconem jajkiem z całą służbą dworską i folwarczną, gdy zatętniało, zaszumiało i rozpędzone karosze, okapując białą pianą, skry sypiąc z oczów, stanęły przed gankiem.
Uniewicz na schodach wzniósł ręce do góry.
— Hooo... laaa! Ależ, po kawalersku!
Cezary Burba ujrzał przez okno syna, który na rękach wynosił z amerykana ukochaną. Wygląd jego wystarczał mu, — rzekł śpiesznie do służby:
— No, idźcie, kochani, do czeladnej, stoły tam na was z poczęstunkiem czekają, bo ot... przyjechali młodzi państwo.
Wyszedł na ganek uroczyście, nastrojony poważnie, a tryskający niecierpliwą radością.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzień święteczny świecił w Warowni rzęsistą pozłotą wiosennego słońca, ogólną pogodą i szczęściem mieszkańców starego dworu. „Wesoły nam dziś dzień nastał“ — wołał często pan Cezary, ściskając syna i przyszłą synową.