kwieciem narzekał, ale szedł za nią wytrwale. Tomek, który rozkiełznał pasące się konie, pozostał w tyle za niemi. Elża śpiewała głośno wołyńskie dumki, pływała w topieli białych kwiatów, prześwitujących w zachodzie słońca subtelnym różem, jak urjańskie perły. Parę razy zdawało jej się, że jakaś postać mignęła wśród gąszczu podszytego boru, pomyślała, że to jakiś chłop zbierający chróst, lub gajowy. Wreszcie nadmiar konwalji wysypał się z rąk Uniewicza. Pozostał, by je pozbierać, wołał na Gorską, ale ona poszła dalej. Nagle na wąskiej dróżce leśnej zatrzymała się zdumiona. Przed nią stał wysoki, barczysty mężczyzna, z rudemi wąsami, które jak ogony wiewiórki chwiały mu się pod mięsistym wielkim nosem. Usta rozsunięte do ohydnego śmiechu, ukazywały spróchniałe końskie zęby. Oczy małe, ale jak u żaby wysadzone, pod rudemi kłakami brwi, były potworne w wyrazie, złe, wściekłe, bezwstydne i szydercze. Oczy te, jak dwie żmije, wpiły się w twarz Elży, która czuła kłucie ich żądła. Nieznajomy ubrany był w siwą kurtę myśliwską z zielonemi wyłogami. Przez plecy przewieszoną miał strzelbę, torbę z sarniej skóry i trąbę krzywą, rogową. Ręce trzymał w kieszeniach łosiowych spodni i, przechylając się całą figurą arogancko z boku na bok, zwalistą swoją postacią zagradzał drogę młodej kobiecie.
Elża po pierwszem zdumieniu uważnie zmierzyła wzrokiem natręta, odgadła w nim kogoś ze służby leśnej, ogarnął ją gniew. Zsunęła brwi i rzekła ostro:
— Proszę mi pozwolić przejść!
Brutal nie ustąpił, zarechotał śmiechem kraczącym szyderczo i kiwał się w dalszym ciągu na boki. Gorska pomyślała, że ma do czynienia z warjatem, lecz nagle jakiś rys w twarzy napastnika przypomniał jej młodą śliczną twarz znajomej dziewczyny. Drgnęła, uświadamiając sobie odrazu sytuację.
— To Słupski.
Postąpiła w bok parę kroków, chcąc go minąć, ale szyderczy natrąt zastąpił jej drogę powtórnie i zaśmiał się znowu złym, bulgoczącym w gardle głosem.
— Proszę z drogi! — zawołała Gorska już wzburzona.
Przeszył ją okrutnemi gadzinami wypukłych źrenic, nacierając na nią blisko, wyszczekiwał słowa z pasją, z zawziętością:
— Niechno się pani tak nie rozbija... Ot.. tobie — dziedziczka. Patrzajcie! Widzicie ludzie, jaka to harda! Bidnej porządnej dziewczynie zabrała narzeczonego, a teraz sama z innym kawalerem romansuje i po boru wieczorkiem się włóczy, ot jaka harda hrabi...
Nie skończył, zatoczył się w tył, słowa zastygły mu na ustach oślinionych plugawym śmiechem. Chrypiący i zająkliwy z wściekłości głos brutala umilkł nagle, w bezwstydnych oczach odmalowało się przerażenie. Pomimo zgrozy i gniewu Elża obejrzała się. Za nią stał Uniewicz, blady, siny, zmieniony, straszny. Twarz miał skurczoną, oczy lśniły złowrogo jak dwa noże, w ręku gniótł szpic-
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/118
Ta strona została przepisana.