Oczy jej ogromne błyszczały fosforycznie, przesuwając się po postaci Elży ciekawie, niemal chciwie. Twarz blada i mizerna miała rysy rzeźbione i dziwną jeszcze świeżość wyrazu. Na różowych ustach błąkał się zakłopotany uśmiech niepewności, jakiś lęk i nadewszystko ciekawość była w całej postaci i w wyrazie błękitnych oczu. Elżę usposobiła do siebie sympatycznie samym wyglądem.
— Czego pani sobie życzy? — spytała grzecznie.
Kobieta pochyliła się, chcąc Elżę pocałować w rękę, lecz Gorska uścisnęła jej dłoń krótko i szybko wymknęła palce, kłoniąc się ku niej uprzejmie.
— Proszę, niech pani spocznie chwilę.
Ale kobieta stała pokornie i zaczęła mówić prędko, półszeptem.
— Ja jestem Słupska, proszę pani, żona leśniczego z Wyrębów i... matka Karolki. Ja przyszłam do pani dziedziczki...
— Proszę mnie tak nie tytułować, nie jestem tu jeszcze dziedziczką, — trochę nerwowo przerwała Gorska.
— A jakże, pani wychodzi za młodego pana Burbę, a onże już główny dziedzic Warownieckiego klucza. No, to i dziedziczka. Ja przyszłam za męża mego, któren jest gbur i widać do reszty mu się mózgi pomieszały, kiedy śmiał wielmożną panią napaść w lesie i ubliżać. Oj, żeby nie pan Uniewicz, dostałoby się staremu od dziedzica. Oj, żeby naprzód nie pan Uniewicz, a potem nie wielka łaskawość wielmożnej pani, toby my już na Wyrębach nie byli. Bo, ot jak przyleciał z lasu, to za czuprynę się targał i prawi — „już po nas żono i swędu tu po nas nie zostanie”. — A jak ja bardzo przestraszyła się i zaczęła pytać, co takiego, toż opowiedział mnie, on nieszczęsny, co się w boru przydarzyło: „Żeby — prawi — nie pan Uniewicz, któren mnie złajał, a tak, wyglądał, że ja i w życiu takiej złości u niego nie widział, żeby nie ono ostrzeżenie, że pan dziedzic jest tuż, to możeby ze mnie garść duchu zostało”.
— Pan Burba nie zabija i nie bije ludzi, co też pani mówi? — oburzyła się Elża, dotknięta nieprzyjemnie.
— Bić bez zdania racji nie bije, bo jest dobry a łaskawy pan, ale za taką ubligę pewno by i skopał, bo prędki jest, niech Pan Bóg broni. Tak tedy mąż powiedział mi wszystko, w zgryzocie swojej i rzeczy chciał pakować, „bo — prawi — wyrzucą, na bruk, a gdzie teraz iść, co nowego szukać kiedy tu służba najlepsza i dawno, dawno już my tu stróżujem i warowniecki chleb jemy i dobry, dostatni”.
Elża z niecierpliwością chciała jej przerwać, lecz leśniczowa cichym szeptem trzepała bez przerwy, jakby kto groch w sicie przesypywał.
— A tu ja na swoje nieszczęście dopowiedziałam jemu, że zamiast na dziedzicowego teścia, to dosłużył się na bruk. Skoczył stary jak wilk do mnie, zamierzył się na mnie nawet, ale nie uderzył, bo jakoś mię szanuje, tylko rozpieklił się i rozżalił strasznie
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/120
Ta strona została przepisana.