na mnie, że to ja puszczyk niby, bo ja im zawsze to państwo z głowy wybić chciała i staremu i Karolci, bo nie sztuka na królewicza oczy podnieść, ale o panowaniu myśleć, to już w głowie kiepsko. Ale cóż, wielmożna pani, dziedzic piękny jak król, to i dziewczyna zakochała się na umór. Patrzyła w pana jak w tęczę, a że i dziewczyna, niby nasza Karolka, urodna sobie panna, to i dziedzicowi wpadła w oko, zwyczajnie jak się to zdarza, ale żeby co z tego miało być, tego ja nigdy nie pomyślała, strzegła tylko córki od nieszczęścia, ale i dziedzic, niech mu Bóg nagrodzi, żadnej krzywdy Karolci nie wyrządził, tyle, że rozdurzył dziewczynę, a jak jemu inna gwiazda zaświeciła, do niego pasująca, to i tam poszedł, bo i tak trzeba, bo i tak jest sprawiedliwie.
Elża znowu chciała przerwać potok słów leśniczowej; zmęczona już była i rozdrażniona jej wywodem, ale Słupska trzepała dalej:
— Ja dziedzicowi dziękuję za jego łaskę, że nie skrzywdził dziewczyny, bo któżby mu zabronił, jakby chciał.
— Uczciwość, czy pani nie wierzy w uczciwych ludzi? — wybuchnęła Elża.
— Oj, oj, złocista pani, toż i moja Karolka uczciwa, a niechby tylko dziedzic palcem kiwnął na jej zgubę, toby i była jego; gdzie jest paniusiu wielkie lubienie, tam i uczciwość zatyka uszy, a zamyka oczy, głuchnie, ślepnie, tylko to lubienie słyszy w sobie i ono pcha, gdzie ono chce. Tak już jest.
Elżę uderzyły te słowa, zamyśliła się trochę, a Słupska szeptała dalej:
— U państwa to może jest inaczej, pewnie inaczej, ale u nas to tak. Panicz, niby nasz dziedzic, po pańsku z Karolcią postępował, nie jak pan z chudopacholską dziewczyną, ale jak pan z panią i za to niech mu Bóg najwyższy szczęścia przysporzy, ale tem do reszty rozbałamucił mego męża i dziewczynę. Ożeni się daj, ożeni się, a ot tobie i ożenił się.
— Poco właściwie pani do mnie przyszła? — spytała Elża niechętnie z wyraźną irytacją.
Słupska załamała ręce.
— A toż przeprosić przyszłam za męża mojego i podziękować wielmożnej pani za jej łaskę, bo jak przeszło dwa dni a z Warowni posłańca nie było, tak i domyślali się my, że jakaś łaska nad nami. Aż tu wczoraj pan Uniewicz spotkał męża i dawaj jemu mówić, kto to nas ocalił. Ot my i za to wdzięczne, ot my i za to dziękujem. Mąż sam przyjść nie śmie, bo czuje, że zawinił, a i hardy jest w sobie, i pan Uniewicz jego zwymyślał wczoraj, a zresztą to i dziedzica spotkać mąż boi się. To już ja przyszłam za niego i proszę, niechaj już wielmożna pani obrazy za tę ubligę do niego nie chowa, niech jemu durnemu daruje winę, bo i głupi był i pijany ze złości, że się nie stało tak jak chciał dla córki, wiadomo ojciec to i z nadmiernej ambicji czasem rozum straci.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/121
Ta strona została przepisana.