ucieczki przed naporeni... tamtej fali. Zrzuciła jedwabny płaszcz i w białym szlafroczku upadła w mokrą trawę. Schowała się w niej cała. Na jej twarz rozpaloną spadł kroplisty deszcz, rozwiła włosy i nagarniała na głowę bujne kiście zroszone i piła chłodną wodę z ziół i rzucała ramiona w zimny, sypki potok traw. Wrzało w niej, czuła to i chciała szaleć, ogłuchnąć i oślepnąć. Nagle zerwała się prawie mokra, pobiegła jak strzała drugą stroną łąki do domu, wśliznęła się pod mały balkon i w cieniu przytulona do ściany stała chwilę zadyszana, onieśmielona. Z daleka, z folwarku dolatywało gwizdanie stróża, szczekały gdzieś brytany; tu była cisza, przerywana jeno głosami słowików i wołaniem derkacza.
Elża nie namyślała się dłużej.
— Musi być ze mną!
Wystąpiła na światło i, chwyciwszy garść żwiru, cisnęła go z rozmachem w otwarte okno nad balkonem i jak ścigana puściła się z powrotem na łąkę, szepcząc głośno:
— Pień by się obudził nawet...
Nie odwróciła głowy, dopadła do poprzedniego miejsca i osunęła się w trawę. Serce jej biło ze zmęczenia i niepokoju, słuch łowił szmery. Cisza, tylko dyr... dyr... z oddali i cmokanie rozkochanych ptaszków. W Elży każdy nerw dygotał osobno. Ogień miała w sobie.
— Czyż możliwe aby spał, byłby już...
Wtem usłyszała szelest traw tak blisko, że przyczaiła oddech. Sekunda i z tłumionym okrzykiem Tomek upadł przed nią na kolana, porywając ją w ramiona.
— Ty moja! Ty... ty... ty!...
Pod gradem jego pocałunków słabła, tchu jej brakło, usta jej gniotły zachłannie usta mężczyzny. Paliły jej szyję, kark i ramiona. Palce jego błądziły w jej rozplecionych włosach, bezładny szept pieściwych słów wyrzucała jego pierś wzburzona do dna. Spadł na nią, jakby wodospad, gorący wicher pocałunków, targał nią zaborczo, z pasją żywiołową. Gięła się w jego ramionach, unoszona tą samą wichurą bezdennej podniety, zatracona w tumanie bezpamiętnym, głucha na wszystko, co nie było tętentem krwi i burzą nerwów.
W pewnej chwili zaszemrały urywane słowa:
— Widziałeś mnie?...
— Tak, przebiegałaś fosę, jak srebrne zjawisko, jak błędny ognik płynęłaś przez łąkę.
— Błędny?...
— Wabiący, mój ognik.
— Może i... i błędny...
— Co rzuciłaś w okno?...
— Żwir.
— Sypnęło coś z szelestem na podłogę, ocknąłem się i prosto do okna; taka byłaś cudna w tej jaśni błękitnej, ubierając się, patrzyłem za tobą, by cię nie stracić z oczu.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/124
Ta strona została przepisana.