— Parę iskrowych, kilka zwykłych, kable z Ameryki i Indji, nadesłane przed chwilą i w nocy, — rzekł z uszanowaniem.
Dyplomata siadł przy biurku, odłożył cygaro.
— Proszę.
Brał depesze i czytał po kolei, dyktując na każdą z nich odpowiedź.
— Z Wiednia... do mojej teki. Muszę w tej kwestji porozumieć się z naszym ambasadorem... Berlin... iskrowa... wizyta Tirpitza u cesarza. Hm... per Bacco! Dalej...
Sekretarz podał telegram.
— New-York... Och, no, to wiem, proszę pisać.
— Dalej... Pekin... Tokio... ambasady rzecz opracują. Odpisane?...
— Tak. Oto list prywatny ministra z Londynu.
— Odłożyć. Depesze pierwsze.
— Kable z Aleksandrji i z Indji.
— Proszę, to ważne.
Zagłębił się w czytaniu, odpisywał sam i dyktował. Dwaj mężczyźni pogrążyli się w pracy, przerywanej kilkoma słowami zwięzłych pytań i odpowiedzi. Parę razy zadzwonił telefon, ustawiony na biurku, z ulicy dochodziły głośne ryki samochodów i turkot licznych pojazdów na cichym bruku. Za oknami gabinetu Paryż wrzał życiem w złotych potokach czerwcowego poranka.
Stukanie do drzwi. Wbiegł żywo służący w liberji.
— Depesza z Wiednia i poczta.
Sekretarz odebrał mu z ręki papiery. Artur Dovencourt-Howe sięgnął po telegram, rozerwał.
— Nic nadzwyczajnego. Hm... następca tronu, Ferdynand D’Este, z małżonką z manewrów górskich w Bośni wyruszył do Sarajewa. Zwykłe zawiadomienie ambasady.
Zatrzymał wzrok na tekście depeszy, pokręcił głową i odłożył ją na bok.
— Co więcej?...
— List z marką Southamptonu.
— Od matki, proszę na bok.
— List i mała paczka z Warszawy.
Dyplomata podniósł głowę.
— Z Warszawy?...
Błysk ciekawości zamigotał mu w ciemno-szarych, pysznie oprawionych oczach. Lecz w jednej chwili ściągnął ostre, energiczne pręgi brwi.
— Proszę na bok, to prywatne.
— List z Rzymu, z angielskiej ambasady.
Dovencourt zaczął czytać i znowu zajął się pracą. Jednakże w sekundowych przerwach rzucał wzrokiem na paczkę i list z Warszawy trochę niecierpliwie. Po paru godzinach powstali obaj od biurka.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/128
Ta strona została przepisana.