— Skończone. Proszę pana powysyłać odpowiedzi, gdyby coś nagłego — telefonować do ambasady austrjackiej. Tam będę.
Sekretarz wyszedł, obładowany zwojami tek.
Dovencourt wolno zapalił cygaro, wyciągnął rękę po list i paczką, dłoń zadrżała mu nerwowo. Sprawdził adresy.
— Nie od niej! Więc....
Wąskie usta zarysowały się w linję sarkastyczną, jakby sam z siebie kpił. Spokojnie, z zimną krwią rozwiązał paczkę. Wypadła nieduża książka, dość ozdobna.
„Fatum” — Elża Burbianka.
Przez smagłą bladawą twarz mężczyzny przemknął cień, jakby lekkiej łuny i radości.
Gorączkowo już odrzucił okładkę, szukając dedykacji. Nie było ani słowa. Zsunął brwi, aż do ich osady, że tworzyły jednolitą mocno załamaną linję nad chmurą oczu. Teraz usiadł spokojniej, puścił duży kłąb dymu, jeszcze raz obejrzał całą książkę i z flegmą zaczął rozcinać nożykiem list od znajomego z Warszawy.
»Zastosowując się do danych mi poleceń Pańskich, wysyłam nową książkę wskazanej autorki. Przed kilku dniami zaledwo tomik ten wyszedł z pod prasy. Autorka bawi stale na Wołyniu u kuzynów swoich, Burbów, w Warowni. Od wiosny jest zaręczona z panem Tomaszem Burbą«.
Dovencourt-Howe powstał gwałtownie, szary na twarzy.
— Doskonale! tego tylko brakowało.
Zgniótł cygaro i odrzucił, dłonią silnie przetarł czoło.
— Tak, to niezwykła wiadomość.
Fałdy pionowe po bokach sarkastycznych ust pogłębiły się, na „Wargach osiadł wyraz przedewszystkiem bólu, który zwolna przechodził w zaciętość; oczy, zasnute powiekami, zamigotały siną falą gniewu. Upadł na fotel, cofnął się głęboko i ponownie odczytał list. Twarz miał mroczną, grozę — w skupieniu wysokiego czoła. Wąskie, długie, wytworne palce bladych rąk, świecące ciemnym sygnetem, targały trzymany arkusz, lecz się opanował, list złożył i wsunął do kieszeni.
— Tak... to... ciekawe. Co?...
Ujął książkę i znowu ją badał.
— „Fatum” wieczna manja fatalizmu, ale... dlaczego ten tytuł „Fatum“?...
Wzrok jego pobiegł w kierunku fotografji na biurku. Żywo po nią sięgnął, oparty ramieniem na poręczy fotelu, zatonął oczyma w bladej odbitce. Elża Gorska stała na niej w ciemnym kostjumie, na tle ruin jakiejś bramy starożytnej, snać nie pozowała, zdjęta była niespodzianie, migawką. Z ręki jej zwisał kapelusz, pochylenie postaci i głowy pozwalało się domyślać, że kogoś słucha, lub do kogoś mówi, uśmiechnięta wdzięcznie, ale zupełnie swobodnie. Zdjęcie dużo powiększone, chociaż słabe w retuszu, zachowało całą charakterystykę postaci i wyraz twarzy. Dovencourt
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/129
Ta strona została przepisana.