patrzył długo, lekkie mgnienia błyskawic przelatywały teraz przez jego rysy, jakby dymem owiane. Wydłużyły się nieco brwi, sprostowały usta, rasowy mocny profil nabrał jeszcze więcej siły; energja i niezłomna wola tkwiły w pionowej bruździe, przerzynającej czoło. Cicha, jakby nieśmiała rzewność musnęła zacięte wargi.
— Elly... uroku mój — wybiegł szept.
Moment i — znowu szary zimny obłok przesłonił wszystko. Przysunął fotografję bliżej, popatrzał i, dotknąwszy dwoma palcami głowy Elży, wyrzekł twardo, z mocą:
— To się nie stanie.
Odstawił ramę.
— Dlaczego „Fatum“?... dlaczego właśnie ten tytuł?...
Otworzył książkę, przerzucał kartki zamyślony, jakby czegoś szukając wśród nich. Niecierpliwie chwycił nóż do rozcinania. Nagle zatrzymał się i spojrzał na zegarek. Nacisnął guzik dzwonka na biurku.
— Automobil! — zawołał krótko do służącego z lekkim półobrotem głowy i nagłem podniesieniem w górę jednej brwi, nieco feodalnie.
Poczem wstał schował książkę do szuflady, do portfelu włożył parę depesz, listów i wyszedł z gabinetu.
— Ambasada austrjacka! — rzucił szoferowi.
Samochód potoczył się wartko, ciągnąc smugę dymu, niekiedy rycząc przeraźliwie. Dovencourt-Howe jechał zamyślony, osnuwszy się sinawą zaćmą cygara. Wyobraźnia i myśl jego daleką była od strojnych ulic Paryża, duchem przenikał przestrzeń i szukał celu wytycznej, wskaźnika swego życia. Bunt miał w piersi po otrzymanej wiadomości. Głęboko sięgające pytanie zasadnicze wwiercało mu się w mózg brutalnie.
— Co ją do tego skłoniło?... miłość... kaprys... zmysły... czy rozwaga?... Jakaś zagadka psychologiczna.
— Rozwaga?... to nie ona... zresztą jakiż jej cel?... o ile by szła tylko za głosem rozsądku to... wszakże rozsądek jest poplecznikiem materjalizmu. Och, no, to nie Elly, nie jej styl... Więc patrjotyzm? zawsze to stawiała jako tamę, względy religijne?... Hm... patrjotyzm może, lecz miłość nie uznaje patrjotyzmu, to uczucie kosmopolityczne. Czyżby Elly zawahała się porzucić ojczyznę dla obcego, gdyby kochała? Zatem... co silniejsze w niej?...
Uczuł ostry sztylet zawodu.
— Zatem co... co?... — starał się o zimną analizę. — Uniosły ją nerwy, fantazja.... a!.. per Bacco! wszakże mówiła mi kiedyś — „pan jest szczytem mojej fantazji — koroną utopji“. Fantazja, utopja, zatem... marzenie. Czyż marzenie nie jest refleksem miłości?...
Cieplejszy strumień krwi ożywił jego chłodną flegmę. Wystąpiły zarzuty, skierowane przeciwko samemu sobie.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/130
Ta strona została przepisana.