— Dlaczego czekałem jej powrotu, zamiast po nią jechać?... Moje listy?... nie odpowiada na nie. Skąd taka ufność w kobietę, że wróci? Cóż mię trzymało?... Stanowisko... ważne sprawy?... Och, no, mogłem sobie pozwolić na załatwienie najpierwszej. Zdobywam, co chcę osiągnąć, czyż nie zdobędę tego, co mi... najdroższe?... Umiem łamać przeszkody, czy tu ja będę złamany?...
Automobil stanął.
Dyplomata zamknął księgę swych rozmyślań o sprawach osobistych; trzeźwy, sztywny, przygotowany do spraw publicznych, wszedł do gmachu poselstwa.
Gdy w parę godzin potem powrócił do swego gabinetu, zastał sekretarza przy telefonie.
— Co tam?... kto?!
— Kapitan pancernika „Wielka Brytanja“ zawiadamia, że będzie tu za chwilę z kilkoma oficerami marynarki angielskiej.
— Dobrze, było co więcej?...
— Wieczorem konferencja dyplomatyczna, poufna u ambasadora angielskiego.
— Wiem, będę.
Sekretarz zawahał się.
— Cóż jeszcze, mów pan?
— Był telefon od pani markizy de Legue. Zaproszenie na obiad... i na operę.
— Och no, cóż pan odpowiedział?...
— Że pan jest nieobecny.
— Bardzo dobrze.
— Telefon ma być powtórzony.
— Odpowiedź ta sama.
Po wyjściu marynarzy dyplomata zamyślił się głęboko, rozważał coś, kombinował. Jego zimna twarz odbijała wewnętrzną moc ducha, niezłomną wolę człowieka o żelaznej energji i charakterze. Rysy miał wyraziste, wydatne, czoło skupiało w sobie wybitną inteligencję. Na zwartych, nieco zmysłowych, ustach osiadł ironiczny wyraz, będący już ich cechą znamienną. Fizjonomja ta zastanawiała wytworną rasą w połączeniu z jakąś energją lwią; twarz myśliciela i wodza. Nie był przejrzysty, był przedewszystkiem chłodny, zastygły w sobie. Przeczuwało się w nim naturę wybuchową, namiętną, ale ujętą w tak potężne okowy woli, że jej rozkaz samowładczy ujarzmiał wszelki bunt wewnętrzny, wszelki płomień. W przymrużonych lekko oczach czaił się szyderczy demon bezwzględny, okrutny nawet, zawsze myślący, ustępując miejsca czasem łagodnej tęsknocie, lub też iskrom pożądania, krótkim, jak piorun, a równie palącym. Teraz pod zsuniętemi powiekami mężczyzny dominowała poważna refleksja; po długiej rozwadze wyprostował się w fotelu ruchem zdecydowanym.
— W razie katastrofy wstępuję! Trzeba, — zresztą chcę!
Zakołysał mu się w wyobraźni przestwór morza, ujrzał płynące korowody żelaznych potworów, gigantyczne warkocze czarnych
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/131
Ta strona została przepisana.