dymów z olbrzymich machin, usłyszał ryk tuby, gwizdawki, huk dział. Wielki pochód floty bojowej. On sam na mostku kapitańskim kieruje, prowadzi jednego tytana, okutego w pancerz. Uczuł dreszcz zapału. Kochał morze i marynarkę, jako dwie siły zbratane z sobą; wspomnienie lat, spędzonych pośród tych żywiołów, z którymi nie tracił kontaktu, lubił niezmiernie. Porywała go władza i czynny udział w tym imponującym mechanizmie ludzkiej twórczości.
Wezwał znowu sekretarza, wydał mu polecenie.
— Proszę zawiadomić mój yacht, aby 28 czyli jutro był od rana pod parą, muszę wpaść do Liverpoolu. Przyjadę do przystani autem, o której, to zależy. Sytuacja naprężona, niepewna.
— Dobrze. Są tu jeszcze listy prywatne.
— Wiem, załatwię je teraz.
Przemocą oderwał się od własnych myśli, zajęty znowu inną pracą.
Późno w nocy po posiedzeniu w ambasadzie Dovencourt-Howe wyraźnie podniecony, przechadzał się po gabinecie. Wypalił stos cygar, łamał się w sobie, szarpał. Człowiek ten, zimny pozornie, jak granit, kipiał wewnętrznie buntem i męką.
— Niepodobieństwo, niepodobieństwo... nie wolno mi teraz... Trzeba było wcześniej, na wiosnę. Nie ufać, nie dopuścić...
Przykre uczucie niesmaku zgnębiło go... „Trzeba było wcześniej”, jakież to nie moje! Jest przysłowie polskie „żal po niewczasie“. Kto to mówił?... Chreptowski w Nicei. Tak, żal po niewczasie u mnie. I to ja dochodzę do takiej likwidacji tej... mojej sprawy?... pozwoliłem się zaskoczyć, raczej prześcignął mnie — czas. Pozostał — żal. Co to za objaw mego niedołęstwa, czy zbytniej wiary w kobietę?... w tę jedną kobietę. Więc i ona nie występuje z szeregu?... Sądziłem inaczej. Teraz jechać nie mogę. A, nie! Dziwne brutalne połączenie mego zwykłego pewnika — mogę! — z obcym przybyszem — nie! Ja — „nie mogę“. Hm!
Uderzyła go analogiczna myśl.
— „Mogę“ — to ja, „nie” — to ów Burba, który mnie zaszachował. Przegradza mnie od niej. Nie... tylko przestrzeń jest między nami. Czas?... — zrobił ręką ruch przekreślający — nie zaważy tu, czas, to rozkołysana fala, oddala się i wraca; czas mi ją powróci. Burba... to przelot, rafa, latarnia morska, wysepka; — kontynent... to ja...
Rozdrażniony chodził po pokoju, otworzył szeroko okno.
Paryż spał, mrugając opalami klejnotów nocnych latarni. Błysnęła w oddali stalowa sztaba Sekwany, nitowana guzami świateł. Szum głuchy, nocny, płynął razem z mgłą łuny pod strop granitowego nieba. Rzeźwy podmuch, zabłąkany w labirynt gmachów i wierzyc, wpadł do okna i chłodził czoło Artura, rozpalone wewnętrzną gorączką, zmęczone myślą. Nasunął się zwarty łańcuch wspomnień zimowych z Riviery. Ostatnie trzy miesiące z nią, tylko trzy miesiące ją znał, po jej wyjeździe na Jasny Brzeg. Już
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/132
Ta strona została przepisana.