nie wrócił i oto pięć miesięcy minęło od jej ucieczki. Pożegnanie na dworcu w Wiedniu ostatecznie go o tem przekonało. Był pewny, że powróci wkrótce. Słowa jej, które słyszał „mam przeczucie, że coś mię tam czeka, że to przełom”, policzył na karb jej egzaltacji i bujnej wyobraźni oraz skłonności do przesądów.
— O właśnie! — irytował się, — niezbita wiara w swoje fatum; pod tym kątem patrzy na wiele rzeczy... fałszywie, źle je nawet rozumie. Wiara zbyt wielka w przeznaczenie, w zabobony, natomiast za mała w siebie samą, skandalicznie za mała. Płomień temperamentu, zapału, w kleszczach bezprzykładnej niewiary w siebie. Ona nawet wątpi w tych, co ją kochają; dziwi się, że można ją kochać, że się podoba, ale o tem wie, ma swoją wrodzoną kokieterję, lecz się boi, by ją o zalotność nie posądzono. Agresywności nie posiada ani krzty nawet wobec tych, którzy są jej oddani. Per Bacco!... któż jest ów Burba... że ją zdobył? Och no, zyskał chwilowo... Kuzyn, obywatel. Czy ona sądzi, że tam jej fatalizm nie dosięgnie?... Czy ona idzie, czy pędzi na ślepo? Można to odczuć W jej utworach. Prawdą jest jej książka!
Podszedł szybko do biurka, wydobył tomik, przejrzał.
Wiersze, nowele, wrażenia.
Jął czytać. Zagłębiony w fotelu, podparłszy głowę zgniecioną kurczowo dłonią, wertował tekst uważnie, coraz ciekawiej, namiętniej. Do jednych i tych samych stronic powracał kilkakrotnie, odczytywał czasem głośno poszczególne zdania i okresy, zakreślał je ołówkiem. Książka go pochłonęła. Gabinet nasiąkał ołowianą omastą świtu, elektryczne rozety lamp żółkły, skupiały się w sobie, zbierając światło skrzętnie do swych stosów, jak rtęć, gdy rozprysłe perełki skupia w jedną całość. Srebrny poranek nasiąkły rumieńcem zorzy, położył się wreszcie despotycznie na biurku, brutalnie spędzając siarczano-rudą ćmę elektryczności. Paryż już huczał, dźwięczał pobudką nowego dnia. Dovencourt-Howe ocknięty podniósł oczy od książki, oparł na niej wytworną rękę ruchem stanowczym, jakby bezapelacyjnym. Ruch ten mówił wyraźnie: — „Zbadane“! — Wyraz twarzy, ściągnięcie czoła, brwi, układ ust, wszystko ilustrowało myśl zasadniczą, a zwycięską; — Jestem i trwam!
Z oczu trysnął ogień, usta błysnęły uśmiechem nagłym, krótkim, odrębnym — u niego, odsłaniającym białe zęby drapieżnie, trochę dziko. Wolno, z pewną pieszczotą ujął ramkę, położył na książce. Patrzył.
— Szukasz, błądzisz, walczysz, sama na sobie się mścisz..., naginasz się, łamiesz... daremnie. Moja fala wróci i odda cię mnie. To mój nakaz... to... konieczność nasza.
Postać kobieca na fotografji zdawała się ożywiać pod magnetyczną siłą jego woli, jego nakazu, jego szeptu. Był to teraz zupełnie inny człowiek, trzymając jakby w ramionach upragnioną kobietę, zatracił swój kamienny pozór. Oblane różową krasą
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/133
Ta strona została przepisana.