flory. Żeby to u nas, w Galicji, Warownię jużby cały świat znał — byłyby uzdrowiska. A wy tu siedzicie w kącie, zamknięci, chowając takie skarby.
— Toż to i nasza chwała, panoczku! — rzekł Stacho. Panicz nie zna, musi być, gadki o Wołyniu?
— Odpowiedzcie Stachu, odpowiedzcie! — rozległy się głosy.
Elża zamyślona podniosła głowę dość ciekawie. Lubiła jego legendy. Stacho zażył tabaki, kichnął i po chwili, oparty na kiju, jął mówić powolnym głosem:
— Było tak: Jak Pan Bóg wypędził pierwszych rodziców z raju, bo źle sobie postąpili, tak chciał i raj zniszczyć, żeby już śladu z miejsca grzechu ludzkiego nie było. Toż wziął Pan Bóg cały raj w święte ręce, jakby worek złota, położył go na złocistej gwieździe, której kazał płynąć nad ziemią wolno, jak obłok, a Pan Bóg miał z tego raju czerpać skarby różne i sypać na ziemię, niby to ziarno, aby wzbogacać, żyźnić i stroić świat. Aż tu gwiazda złocista jak zobaczyła Wołyń, tak zdumiała się wielce. Widzi kraj rozkwitły, cudny, że aż gra kolorami jak tęcza i pachnie jak myrra, a rzeki w nim srebrne, a łąki złotolite, a bory przepastne. Ognie trysnęły z gwiazdy z tego zachwytu, zatrzęsła się od rozkoszy widoku: daj buch! raj stoczył się z niej na naszą ziemię, skarby i wszelakie dobro i piękno rozsypało się po niej, a gwiazda z wielkiego strachu przed Bogiem, że to zagapiła się na Wołyń, zamiast służyć stwórcy, tak pęc! rozprysła się na drobny mak i zasypała nasz kraj złocistą ulewą pyłów i gwiazdek, pan Bóg patrzył na to, co się stało, patrzył i wreszcie machnął świętą ręką. Niechaj już raj tu zostanie, a jak ludziom na świecie będzie zaskąpo i zaciasno, to tu przyjdą napatrzyć się i nasycić skarbami. Ot, jakim to sposobem u nas najpiękniej na ziemi. Taki to zaczarowany kraj — Wołyń.
Zdzisław Burba wyjął notatnik z kieszeni i jął sobie zapisywać legendę. Uniewicz zaś, siedząc obok Elży, pochylił się ku niej figlarnie i szepnął:
— A nowoprzybyła księżniczka tych skarbów czemu taka smutna?
Elża popatrzyła mu w oczy. Po chwili odrzekła również cicho:
— Dorzucam do skarbów Wołynia swój wdowi grosz, jakiego może jeszcze nie posiadał.
— Smutek?... — spytał.
— Tęsknotę.
— Ta jest wszędzie, pani. Może nawet piękno bez tęsknoty nie byłoby istotnem i pełnem. Czy mogę dodać swój wniosek?...
— Proszę.
— Może nie jest pani tą gwiazdą, którą Wołyń zdołał tak oczarować...
— Że straciła świadomość z zachwytu i... rozkoszy? Ma pan rację, nie jestem tą gwiazdą, — zaśmiała się krótko, nerwowo.
— A jednak przyszła pani tu... wedle wyroku Boga... ze świata... by sycić duszę.
Strona:Helena Mniszek - Verte T.1.djvu/138
Ta strona została przepisana.